kurorty i wody mineralne
now browsing by category
Rosja Saviecka – czyli dlaczego turyści nie chcą tu jeździć – jezioro Baskunciak – 31 sierpień 2017
Rosja Saviecka – czyli dlaczego turyści nie chcą tu jeździć – jezioro Baskunciak – 31 sierpień 2017
Tego dnia zobaczyliśmy Rosję w taki sposób jakiego wszyscy się boją. Głupią Rosję. Podróżując po tym kraju doświadczamy go tak jak nam chce się pokazać. Dziewięćdziesiąt procent jest w pozytywnym świetle. Czas na te pozostałe dziesięć. Zacznijmy jednak po kolei.
Poranek po nocy spędzonej nad jeziorem Baskunciak niczego nie zapowiadał. Słoneczko swoim stepowym zwyczajem wędrowało po orbicie by stanąć na wysokości zadania. My także chcieliśmy nieco nadrobić wpisy na blogu i obmyślaliśmy strategię. Gdy nagle na scenę wkroczył człowiek – dyrektor narodnego prirodnego parka Baskunciak.
Pierwsze przeprowadził śledztwo – skąd , dokąd , po co i dlaczego, potem jeszcze raz to samo tylko wymieszał kolejność pytań – a gdy nic nie odkrył przeszedł do drugiej procedury – sprawdzenia ewentualnych naruszeń z naszej strony – czyli sprawdził czy nie paliliśmy ogniska? (kupka konarów brzozowych leżała kilka metrów od naszego biwaku i zastanawiała mnie cały czas skąd się wzięła pośrodku bezdrzewnego stepu!) , czy nie naruszyliśmy granicy parku – samodzielnie lub przy pomocy osób najemnych?, czy wjechaliśmy do Rosji legalnie?, czy może przez zieloną z Kazachstana?
Oględziny nic nie wniosły przeszedł zatem wytrenowanym kłusem do trzeciej procedury i zasypał ogniem pytań o poziom korzystania z usług turystycznych w dniu poprzednim. Przyznaliśmy ze skruchą że w tym temacie mamy wyraźne braki – no bo kupiliśmy tylko wiaderko błota i coś do picia w klimatyzowanej kafejce. Widać było odrazę na twarzy rozmówcy, który natychmiast chciał temu zaradzić oznajmiając że tylko On dyrektor zna cały teren parku i jest w nim wiele interesujących endemicznych roślin – sugerował wyraźnie gotowość by nam je pokazać – zapewne na płatnej wycieczce. Zapewne liczył na naszą inteligencję w zakresie domyślności – niestety się przeliczył – bo po wcześniejszych procedurach pytań mieliśmy go dość – i płacenie jeszcze za jego towarzystwo to byłby już masochizm.
Nie doceniliśmy jednak pozycji rosyjskiego dyrektora, który przeszedł do czwartej procedury przeprowadzania porządku z turystami którzy są oporni w płaceniu haraczy. Polegało to na zastraszeniu nas informacją że przebywamy na terenie reglamentowanej strefy i powinniśmy postarać się o stosowne przepustki. Jej brak skutkuje zatrzymaniem przez służby pograniczne oraz naliczeniem mandatu – przy czym mieszał teraz wszystkie cztery procedury zapewne licząc na iskrę naszego zdrowego rozsądku – dającą zrozumienie – CO NAS MOŻE JESZCZE URATOWAĆ!
Nie znalazł jednak zrozumienia, głównie dlatego że właśnie w dniu wczorajszym rozmawialiśmy z tymi służbami, którzy żartowali z nami i nic od nas nie chcieli, ponadto dowiedział się o naszej wiedzy z zakresu oznaczania stosownymi tablicami stref zakazanych – a takowej na jedynej drodze dojazdowej nie ma. Nawet w czasie tej fazy rozmowy jak na życzenie przejechał niedaleko od nas gazik z pogranicznikami – bez zainteresowania. To wyraźnie dotknęło dyrektora – przeszedł zatem do piątej procedury czyli – LIKWIDACJI (czytaj – ZEMSTY). Ale opowiedzmy to po kolei….
Ponieważ wizyta naczelnika zrobiła troszkę energetycznego zamieszania , postanowiliśmy wytrawić ją w solance. Zostawiliśmy zatem Landrynkę na płatnym parkingu i ruszyliśmy piechotą do oddalonego o piętnaście minut drogi jeziora. Kolejne sesje fotek i kolejna kąpiel…. Spotkanie z tą cząstką ogrodu matki ziemi było naprawdę fascynujące, otwierające. Brygida zaczęła zawierać znajomości z grupą Rosjan kąpiących się obok, znajdując osoby o ciekawych duchowych wręcz zainteresowaniach. A mnie znowu zaprosiła graź do wspólnego mazania na czarno.
Słoneczko próbowało zniwelować lekki chłód solanki. Przestrzeń białej nawierzchni….W planie była jeszcze sesja mydełek na solnym atelier dla koleżanki Brygidy…..na scenę jednak wkroczył człowiek – wyraźnie widzieliśmy jak jedzie swoją „tabletką” i z triumfem wymachuje megafonem nad głową siedzącego obok mężczyzny w mundurze……dyrektor narodnego prirodnego parka – ponieważ miejscowe patrole pograniczników nie bardzo widziały problem w naszym pobycie tutaj – zadziałał możliwie najwyżej interweniując u ich zwierzchników – w ten sposób zmuszając żołnierzy do działania.
Pozwolono nam się umyć z czarnego błota w jeziorze…..a potem jeszcze raz pod prysznicem na parkingu…..zabrano dokumenty…..konwojowano razem z autem do strażnicy wojsk pogranicza…..spisano protokół tłumacząc że tablica informująca o strefie reglamentowanej była, ale została skradziona a jeszcze nowa nie doszła….na pytanie o paragraf prawa mówiący o obowiązku zamieszczenia tablicy nie było jasnej odpowiedzi…… my daliśmy odpowiedź w kształcie serduszka na tablicy w pokoju przesłuchań….
…potem kolejny konwój do większego miasta i…..większego nowego budynku takiego z dużą ilością drutu kolczastego na płotach i bramach……nie pozwolono posiadać elektroniki……pobrano odciski ze wszystkich palców – z zaznaczeniem że w przypadku odmowy wszystko oprze się o ambasadę – wymuszą podobnie jak miesiąc temu z grupą Niemców……fotki twarzy z trzech stron jak w Auschwitz…..przeglądanie pieczątek w paszportach ze szczególnym zainteresowaniem państw muzułmańskich…..na koniec wyskoczyło z wielkiej maszyny ……no co ?…….wielkie G.
….kolejny konwój….na główną komendę policji……….kolejne oczekiwanie……..kolejne pytania – co zrobiliście?
– kąpaliśmy się w jeziorze Baskunciak!- odpowiadamy.
– przecież tam wolno się kąpać!
…..większość policjantów nic nie wie o strefie reglamentowanej… protokoły do niemal północy….. mandat 2000 rubli od osoby (130 zł)……jeden z policjantów mówi ze to wina żołnierzy – ma być tablica – odwołujcie się!
Po sześciu godzinach od zatrzymania odzyskujemy dokumenty i wolność…..przez cały ten czas nikt nie pomyślał aby nas poczęstować szklanką wody…. przecież wyciągnęli nas po godzinnej kąpieli w solance i to takiej z morza martwego….
Uciężamy się piccą „cztery sery” i wyjeżdżamy z miasta na drogę do Astrachania. Przy drodze – w nocy sprzedają arbuzy , dynie z okolicznych pól. Zatrzymujemy się. Miły pan cieszy się ze spotkania z obcokrajowcami.
– Gdzie jedziecie? – pyta.
– Teraz na Astrachań. – odpowiadamy.
– Podoba wam się w Rosji? – pyta dalej…
Co mu mamy odpowiedzieć po sześciu godzinach zatrzymania – to za świeże aby dało się przemilczeć.
– Mandat nam dali. – uchylamy rąbka…
Wyraźnie przejmujący się tym zajściem rolnik wręcza nam po melonie.
– To dla Was. – „z serca” – słyszę głos swojej duszy.
BO TO JEST TAKA ISKRA ŚWIATŁA KTÓRA KIEDYŚ ROZPALI TEN ŚWIAT.
Bo taka jest różnica między prostymi ludźmi a tymi którzy trzymają bacik albo powróz.
Ale zatrzymaliśmy się po arbuza – wybieramy sporego.
– Widziałeś – mówi Brygida – temu kierowcy tira nie sprzedał go za sto rubli, a od Ciebie chciał tylko sto.
Ale nasz dzień trwa nadal – dziś przerabiamy programy w pęczkach. Jedziemy i szukamy spokojnego, bezpiecznego miejsca na nocleg. Nic nie gada przez wiele kilometrów – wszystko odpycha – trudno nawet sobie wyobrazić zgaszenie świateł w takich miejscach i pójście spać w czerni mroku nocy. Powoli żałuję że nie zostaliśmy obok sympatycznego rolnika. Nocleg na krawędzi jezdni ani przyjemny, ani spokojny – jak na zajezdni autobusów- ale w energii dobrego człowieka.
Decydujemy się na początek małej przydrożnej wioski. Manewruję chcąc wypoziomować „łóżko” – nagle przestrzeń przeszywa niebieski błysk przejeżdżającego akurat teraz – w tym momencie – policyjnego radiowozu. Ze środka widać uśmiechy dwójki młodych chłopaków.
– Wy turysty z Polszy – głos brzmi wyraźnie sympatycznie. – co się stało?
– Szukamy miejsca na nocleg – sypiamy w aucie – walę prosto z mostu (w Rosji jest to dozwolone).
– Tutaj jest nieprzyjaźnie – mamy problemy z ludźmi z tej wioski, sześć kilometrów dalej jest bezpieczne miejsce, oświetlone – tam sypiają tiry.
Żegnamy się i jedziemy na miejsce….oświetlone….malutki meczet….market….śpiące tiry i dostawcze…
– ANIOŁY W MUNDURACH – dochodzimy do słusznego wniosku, bo nie trzeba być wyłącznie prostym człowiekiem aby być życzliwym i zaopiekować się kimś innym…………..
Słone lusterko – jezioro Baskunciak – 30 sierpień 2017
Słone lusterko – jezioro Baskunciak – 30 sierpień 2017
Zaproszenie od jeziorka było wyraźne, poczuliśmy to wchodząc na jego słoną taflę. Biel, biel po horyzont taka że aż bolało coś w środku głowy. Przenikająca igła światła pomimo wczesnej przedpołudniowej pory.
Na jezioro nie wjeżdża się swoim autem, są tu gaziki na wynajem, można iść n piechotę – i tak właśnie bez pośpiechu za to ceniąc ten unikalny plener fotograficzny powitaliśmy taflę soli pod swoimi nogami.
Upał, suche stepowe powietrze i solny zapach komponowały się ze sobą. Takie miejsca dodają jednak lekkości i pomimo narastającej temperatury cieszyliśmy się ze spotkania z duszkami tego miejsca…
Kąpaliśmy się w energii obfitości, bowiem od zawsze wybija tu spod ziemi źródło solanki o wysokiej koncentracji soli. Złoże jest zatem bogate i całkowicie odnawialne. Już w komunie postała kopalnia zapewniająca prawie w całości potrzeby Związku Radzieckiego. Do dzisiaj czynna – choć teraz eksploatowana wydajnymi maszynami – wcześniej dla jej obsługi zbudowano miasteczko z blokami.
Jezioro jest otoczone parkiem narodowym strzegącym stanowiska licznych słonolubnych roślin endemicznych. Widoczny za jeziorem górski szczyt jest już w strefie pogranicznej z sąsiadującym Kazachstanem.
A my jak to można się domyślić, daliśmy nurka do wody…. Oczywiście nie nurka bo solanka nie daje możliwości nurkowania…pozostaje błogie unoszenie się na powierzchni wody jak bańka mydlana. Są tacy co próbują czytać gazetę…. Zasypiania nie proponuję – solanka jest żrąca dla oczu. Obowiązkowe również klapki , tak by nie stanąć na ostrym kryształku soli i przewrócić się do roztworu soli.
Osobnym tematem jest „graź”. Kopią ją po drugiej stronie miasteczka. Nacieramy się błotno-solnym czarnym roztworem i suszymy na słońcu. Nareszcie nie parzy… błotny filtr oceniam na 500 jednostek. Potem kąpiel i bardzo długie zmywanie. Błoto schodzi… zapach nie… Wąchamy się nawzajem w szalonym konkursie na długą smakową końcówkę…..Wygrywa skojarzenie z zapachem morskich glonów. Ale skórka jak u niemowlaczka, taka śliska i gładka.
Poniżej filmik jak Brygidka kąpie się w solance.
Zasypiamy wieczorem na pobliskim wzniesieniu na granicy parku, z widokiem na jezioro i miasteczko. Dobrze chronieni siatkami w oknach od komarów….ich larwy pewnie się urodziły w jeziorze – dzieciństwo w solance – straszne! To tak sobie piszę – gdyby ktoś narzekał na to swoje….
W drodze do Smoleńska
W drodze na Smoleńsk 20-21 sierpnia 2017
Pożegnaliśmy Unię Europejską i po 3 godzinach stania na granicy ( i Łotysze i Rosjanie oszczędzali sobie pracę) wjechaliśmy do Rosji.
Był już wieczór.
Nadszedł czas na decyzję gdzie jechać.
Prosto Moskwa
w prawo – południe
w lewo – północ
Nie podlegało dyskusji, że jedziemy w prawo, czyli na południe – na Smoleńsk.
Wjechaliśmy w królestwo lasów z pogubionymi między nimi wsiami.
Jechaliśmy wzdłuż białoruskiej granicy i jakie było nasze zdziwienie, gdy na jednym ze skrzyżowań zobaczyliśmy znak – droga płatna – prosto.
Wiemy, że pojawia się w Rosji coraz więcej płatnych nowych autostrad, ale zwykła droga, żeby była płatna?
Przy wjeździe pokazany był możliwy objazd i cennik 200 rubli (13 zł) za samochód osobowy.
Najprawdopodobniej chcieli mieć kontrolę nad przygranicznym pasem z Białorusią (gdzie obecnie nie ma granicy), ale to już moja interpretacja.
Wiesz zawsze kojarzyło mi się się, że płatna droga powinna być bardzo dobrej jakości – stwierdził Bartek, gdy Landrynka kołysała się na nierównościach drogi.
Uwalniam się od przekonania, że coś powinno być w określony sposób
Obserwuję życie i pozwalam mu płynąć bez oceny.
Zmiana krajów, warunków uczy najlepiej, że nie wszędzie jakaś rzecz znaczy to samo.
Uczy szacunku i tolerancji. Poszerza świadomość.
I tak właśnie było z tą drogą, fajnie że mogliśmy przejechać nią, a nie jechać przez Moskwę.
I tak jechaliśmy wzdłuż wsi, miasteczek, lasy zaczęły ustępować polom uprawnym, aż dojechaliśmy do pojezierza smoleńskiego.
Gdzie wykąpaliśmy się w źródełku świętego Serafina – głównej atrakcji jeziora.
Popatrzyliśmy na dzieła miejscowego rzeźbiarza
Pospacerowaliśmy po parku sanatorium i wykąpaliśmy się w jeziorze
I pojechaliśmy dalej na Smoleńsk.
Po drodze mijamy skręt na wieś Praniki. Czyżby sami bretarianie tam mieszkali?
Nie sprawdzamy i jakoś nas tam nie ciągnie.
Na późnym wieczorem przyjeżdżamy do Smoleńska.
W galerii handlowej kupuję dwie piękne spinki do włosów.
Stare miasto całkowicie nas nie przyjmuje. Jeździmy godzinę nie mogąc znaleźć miejsca do zaparkowania, aż wreszcie podejmujemy decyzję o wyjeździe.
Smoleńsk pokazał,że miejsce nie koniecznie musi nam dać to – co wydaje nam się, że ma nam dać.
Uwalniam się od przekonania, że miejsce ma dać mi coś określonego.
Pozwalam miejscom dawać to co mają najlepsze dla mnie.
Swjetłogorsk bałtycki kurort po raz trzeci
Swietłogorsk – bałtycki kurort Rosji 15-16 sierpnia 2017
Jeden z naszych ulubionych bałtyckich kurortów, śmialiśmy się że przyjechaliśmy sprawdzić co się zmieniło od czasu naszej ostatniej wizyty 14 miesięcy temu.
A kurort jak wtedy uwodził sobą. Zapraszał na spacery po mieście, jak i po nadmorskiej promenadzie. Na przejazd kolejką z plaży do miasta (uwielbiam te rosyjskie patenty)
Pokazywał piękne jak zwykle bursztyny.
Dowiedziałam się, że kolor bursztynów zależy od tego z jakiego drzewa pochodziła żywica. Zawsze myślałam, że bursztyn jest sosnowy, a teraz okazało się, że również z cedru jak i jakiegoś nie znanego kompletnie nam drzewa .
Bursztyn kamień słońca
Napełniam się słońcem
A na nocleg pojechaliśmy do jak zwykle do Otradnoje na nasze miejsce z widokiem na morze.
Cudnie tak leżeć w landrynce i patrzeć morzu prostu w oczy, przenikać się nawzajem.
Taka pełnia jedności
Ranek powitał nas piękną, bezwietrzną pogodą. Morze jak tafla jeziora iskrzyło się przyjaźnie. Spokój nastał na bezkresnej jego powierzchni.
– Wiatr ma dziś dzień wolny – mruczała przestrzeń
Bez wiatru, w piękne słońce już po 1,5 godzinnym pobycie mieliśmy dość plaży.
Pożegnaliśmy piękny Swjetłogorsk i pojechaliśmy na Mierzeję Kurońską.
A tu filmik sprzed roku o Swjetłogorsku
Balaton – jak u siebie
Balaton – jak u siebie 15 kwietnia 2017
Są miejsca, które mimo upływu lat , naszych zmian przyjmują nas gościnnie, a my czujemy, że przyjeżdżamy do siebie.
I tak właśnie jest z Balatonem.
Pamiętam jak 12 lat temu pojechaliśmy tutaj na pierwszą naszą wspólną, wtedy kilku dniową podróż. Od tego momentu byliśmy tutaj wiele razy, aby powiedzieć „witaj” kochanemu jeziorku.
Widzieliśmy go chyba o każdej porze roku i powiem szczerze zawsze ma dla mnie jakąś magię.
I tym razem gdy zobaczyłam znak Balaton, zaraz zerknęłam ile trzeba nadłożyć, aby dotknąć wody kochanego jeziora.
Okazało się, że tylko 30 km.
Więc nie sposób było nie pojechać.
Balaton przyjął nas w pięknym słońcu, krystalicznej wodzie o kolorze zielononiebieskim. Taki raj, takie cuda świata. Taka na maksa zaludniona magiczna perełka.
Przy okazji okazało się, że w miasteczku – Siofok do którego przyjechaliśmy jest jarmark świąteczny z występami zespołów do późnego wieczora. Jarmark dla węgierskich turystów, głównie z Budapesztu. Takie piękne przyjęcie.
Choć od razu widać inne podejście niż polskie, tańczyć we Wielką sobotę …..???
I posłuszni swojej intencji meandrowaliśmy pomiędzy jeziorem a jarmarkiem, spędzając praktycznie cały dzień w objęciach Balatonu.
Ciesząc się z tego, że znaleźliśmy parking w parku, obok promenady z widokiem na Balaton – 100 metrów od niego i że w każdej chwili nie rezygnując kontemplacji widoku mogliśmy wejść do środka naszego domku na kawusię.
– Lubią nas tu – stwierdziłam.
– Ojjj bardzo – dodał Bartek – i to od lat.
– Tutaj zawsze jestem sobą – przemknęło mi przez myśl.
Tutaj mimo lęku przed wodą nauczyłam się sama jako dziecko pływać, tutaj pierwszy raz stanęłam na surfingowej desce, tutaj doświadczałam kontemplacji nie wiedząc jeszcze co to jest , tutaj zawsze czuję się lekko…
Tutaj duchy dbają nie tylko o mnie czy Bartka, ale również o landrynkę.
Opowiem Wam przygodę sprzed wielu lat.
Pojechaliśmy chyba w październiku na festiwal wina do Badascony. Po drodze na Słowacji od sympatycznego dziadka kupiliśmy burczaka – czyli młode wino mocno fermentujące.
W związku z tym, że wino fermentowało i buzowało szybciej niż nadążałam pić, przelaliśmy część wina do termosu (tak do połowy jego pojemności). Poszliśmy na festiwal, który trwał praktycznie cały dzień i jakie było nasze zaskoczenie, gdy wracając zobaczyliśmy dziwnie mieniącą się strużkę wody pod naszym samochodem. Mimo, że w tym czasie nie padało.
Wizja lokalna wykazała, że eksplodował korek od termosu i cała zawartość wylała się na podłogę i wyciekła na zewnątrz przez odpływ, a korek wylądował na łóżku. Nic nie uszkodził, a przecież mógł nawet wybić okno, siła wybuchu była zapewne potężna.
Zniszczył się tylko korek od termosu, jednak firma Tatonca, gdy usłyszała naszą historię podesłała nam nowy. I tak ten „słynny” termos dalej z nami podróżuje po świecie przez ostatnie 10 lat.
Takie nasze miejsce mocy, miejsce z którym rezonujemy, wtapiamy się nawzajem w siebie słuchając swoich historii, rad, otwierając się tak na 100% jeden na drugiego…
Ja jestem Tobą, Ty jesteś mną
Tutaj wszystko płynie bez żadnych przeszkód i dzieją się cuda
Pozwalam sobie na cuda każdego dnia
Tutaj również rozpoczęła się nasza przygoda z Landrowerem – „Landrynką”. Podczas pierwszego pobytu jeszcze Skodą Fabią, zwróciliśmy uwagę na dopieszczoną terenówkę na unijnych numerach. Dumny właściciel Landrowera Defendera polecił nam zakup auta tej marki…co zapewne miało wpływ na dalsze decyzje. I tak od 11 lat nasze autko wiezie nas przez życie (obecnie ma 26 lat), a do połowy miliona kilometrów na jej liczniku brakuje już tylko 5 tysięcy….