Prezenty i gościnność

now browsing by category

 

W gościnie u Gobi

Przez pustynię 8 sierpnia 2015

 

 

 

 

 

Czas na pustyni to czas najbliżej siebie. Wysoka temperatura, niska wilgotność, brak wody, pył i wiatr (jest wybawieniem od upałów) – to wszystko powoduje, że można bardziej zagłębić się w sobie. Odpuścić to co nie istotne i pójść całkowicie swoją drogą.

 

 

 

 

 

Dlatego wcale nie „płakaliśmy” gdy śpiewające piaski nie zaprosiły nas na dłużej, tylko słuchając naszych przewodników – cudownych wielbłądów i anioła Uaza – przeprawiliśmy się na drugą stronę wydm w kierunku miasteczka Sevrey.

 

 

 

 

 

 

 

Tak, wielbłądy znów przyszły powiedzieć nam, że jesteśmy wytrzymali, jednak mamy wybierać najprostsze drogi i to co chcemy osiągajmy małym kosztem energii.

Cudowni nauczyciele pasący się na diunach (wydmach) z cudownymi minkami.

 

 

 

 

 

 

 

Kolejna dolina – dalej na południe, bardziej zagłębiona w Gobi, czy na pewno jesteśmy normalni? – patrzyliśmy na siebie troszkę zdezorientowani, jednak jakaś znana nieznana siła pchała nas w tę stronę, chcąc pokazać kolejne odsłony pustyni, a przy okazji nas samych.

Byliśmy niecałe 100 km od granicy z Chinami (szkoda, że nie można tam pojechać tak po prostu samochodem – są możliwości, ale bardzo kosztowne i skomplikowane, do tego jeździ się z przewodnikiem). Dla mnie można powiedzieć: jest Mongolia i jest Gobi. To jakby przestrzeń zatopiona w innej rzeczywistości.

Takiej pustki, a może przestrzeni pomiędzy światami???

 

 

 

 

Samo Servey nie przyjęło nas gościnnie, była godzina 13-ta więc większość sklepów była zamknięta (nawet oni odpoczywają w upał), z internetu (GPRS) – zero możliwości korzystania, a nam jakimś anty cudem mapy Soviet Military (bo na TOM, TOM nie ma już co liczyć ) nie chciały się dobrze otwierać – liczyliśmy, że tutaj je uzupełnimy.

 

 

Wszechświat miał dla nas jednak inne plany.

Potem ruszyliśmy na zachód teraz już przez pustynię, czasem czarną, czasem pojawiały się wydmy.

Wszystko znów zaczęło tańczyć, śpiewać, duchy oznajmiały – jesteście tutaj mile, mile widziani po latach. Stapialiśmy się z przestrzenią, doznając bycia tu i teraz.

 

 

 

 

 

Gdzieniegdzie jakaś jurta ze stadami głównie wielbłądów i kaszmirów – kolejne zdjęcia, którymi nie możemy się nacieszyć.

Nacieszyć również spotkaniem z tymi niesamowitymi zwierzętami, które są w stanie znosić tak różne warunki klimatyczne.

 

Pozwalam sobie aklimatyzować w skrajnych warunkach z szybkością i łatwością

 

Aklimatyzacja tutaj na pustyni już jest nie porównywalna w stosunku do Maroka sprzed dwóch lat………….., fakt pomaga nam świadome nie jedzenie. Pijemy tylko wodę z jakimiś dodatkami i tyle.

Tutaj gdzieś pomiędzy wymiarami mam pewność odżywiania się energią praniczną. Cała przestrzeń pokazuje swoim istnieniem, że to możliwe.

 

 

 

 

 

 

 

W radości istnienia dojechaliśmy do jeziorka, gdzie zapewne kiedyś zaczynała się granica z Chinami i ……

 

 

 

 

 

 

już bez nawigacji wybraliśmy najbardziej uczęszczaną drogę na północ przez przełęcz (drogi które istniały na naszych mapach w nawigacjach w rzeczywistości nie istniały, a tych co istniały nie było na mapach!) . Zbliżał się wieczór temperatura spadała, powiewał czasem chłodny wiaterek, droga tak komfortowa, że można było jechać i z szybkością 50 km na godzinę.

 

 

 

 

 

 

Wszystko super, tylko dokąd prowadzi droga? rodziło się pytanie (nawigator pokazywał naszą pozycję i trasę którą przebyliśmy, jednak zdani byliśmy na łaskę drogi bo po bokach pola kamieni i brak odbić) . Pojawiał się lęk przed majestatem pustyni.

 

 

 

 

Nagle droga zaczęła iść ostro na przełęcz, a my spotkaliśmy samochód z dwoma paniami, które gdy na mapie pokazywaliśmy gdzie chcemy jechać – namawiały nas na powrót do Sevrey (80 km na wschód). My jednak chcieliśmy na Bogd (150 km na północ – należy sobie uzmysłowić jakie są tu dystanse do pokonania – jaka to przestrzeń).

 

 

 

 

 

W końcu pokazały żebyśmy jechali za nimi. I tak jakimiś tajemnymi drogami dojechaliśmy do paru jurt znajdujących się praktycznie na przełęczy.

Siostra naszej przewodniczki namalowała nam drogę do Bogd, choć Panie zgodnie namawiały nas na powrót do Sevrey.

Zauważyliśmy w całej Mongolii jedno, że większość pasterzy zna dobrze dojazd tylko do jednego miasteczka – gdzie jeździ na targ, reszta jest dla nich abstrakcją, a tutaj tym magicznym miasteczkiem było Sevrey.

Byliśmy cali pogubieni. Mogliśmy wracać praktycznie po swoich śladach lub…………..

Co wszechświat chce nam pokazać ……???

Troszkę zmęczeni wieczornym doświadczeniem stanęliśmy zaraz za przełęczą i poddaliśmy się medytacji, każdy na swój sposób.

Ja zaczęłam zastanawiać się – dlaczego zgubiłam prowadzenie?

A Bartek – dlaczego zgubił drogę?

Ja zaczęłam medytować i prosić wszystkie istoty o pomoc, podpowiedź – jak odzyskać prowadzenie?, a Bartek zagłębiał się w nie do końca otwierających się mapach Soviet Military Maps.

Każdy z nas dawał wyraz temu w co najbardziej wierzy.

Ja Bogu, istotom światła, Bartek umysłowi.

Dookoła nas rozgrywał się spektakl nocy, przestrzeń otulała nas do snu.

W wypalone przez słońce wolne przestrzenie chciał wedrzeć się lęk, niepewność, ego …

 

 

 

 

 

 

 

 

Wolne przestrzenie w moim ciele wypełniam z odwagą miłością, światłem

 

A zdjęcia na pewno oddają więcej niż słowa na ten moment, spotkania gościnnej pustyni i człowieka

 

 

Duch buddyjskiego lamy czuwa nad naprawą Landrynki

Radosna naprawa skrzyni biegów Ułan Bator 29-30 lipca 2015

 

 

700 km (z tego 150 w terenie) na dwójce, głównie po bardzo dobrym asfalcie – jak wszechświat czuwał nam nami, że spokojnie dojechaliśmy do Ułan Bator!

Najpierw skierowaliśmy się do oficjalnego serwisu Landrovera, znajdującego się praktycznie w centrum miasta. Chłopcy mówiący po angielsku i po rosyjsku, popatrzyli, pooglądali i stwierdzili, że naprawa skrzyni u nich kosztuje w standardzie 10000000 (2000 zł) plus części, których nie mają. Starszych nie mogą dawać (zresztą i tak ich nie mają), a na części trzeba czekać nawet dwa tygodnie.

Duchy jednak czuwały zsyłając nam Sindbada (Czinbat tel. 959 73 607), który świetnie znał polski (mieszkał w Polsce 10 lat, ma tam syna) i pracuje w firmie (w tym samym budynku) jako kierowca. Dziś miał praktycznie wolny dzień, gdyż są ograniczenia ruchu w Ułan Bator i w każdy dzień tygodnia nie mogą wyjeżdżać samochody z określoną końcówką rejestracji (chodzi o ograniczenie ruchu), a dziś prawie trafiło na jego samochód służbowy . Czyż nie cud???

 

Zaopiekował się nami jak rodziną, rozmawiając z chłopakami z serwisu tak jak jakby chciał naprawić swój samochód.

Po jakimś czasie okazało się, że jest mechanik od Landoverów w Ułan Bator, który dodatkowo ma 3 stare samochody na części. Więc powinni szybko nam naprawić (kontakt do brata mechanika który zna rosyjski , angielski – tel. 99112363).

 

Sindbad zaproponował, że może pojechać swoim autem tam z nami i dalej załatwiać sprawę – bo mechanik nie zna innych języków, zgodziliśmy się i na dwa samochody pojechaliśmy przez zatłoczony Ułan Bator, przyglądając się czasami śmiesznej jeździe tutejszych kierowców (za drobną opłatą 30000 – 60 zł).

Pomógł nam znaleźć serwis, który był jak na mongolskie warunki bardzo dobrze opisany – choć i tak mechanik musiał po nas wyjechać, porozmawiał z nim, okazało się, że zrobi remont skrzyni biegów za 500000 (1000 zł) plus ewentualne części.

Landrynka zgodziła się tutaj zostać.

 

 

 

 

 

Było ok. 15, mechanik powiedział, że zacznie rozkręcać skrzynię ok. 18 godziny, gdyż ma problem z żebrem i musi mieć pomocnika. Prosił abyśmy byli o tej godzinie, zobaczyć co jest ze skrzynią. Sam miał na podwórku trzy landrowery , więc części dostatek – co za ulga. Jak dobrze wszystko pójdzie jutro landrynka będzie zdrowa.

Wcześniej przez www.drive2.ru nawiązaliśmy kontakt z właścicielem starego defendera, który sam nie mógł polecić żadnego mechanika, ale sam przyjechał porozmawiał z mechanikiem – potłumaczył nam wszystko. Czuliśmy się naprawdę zaopiekowani i jesteśmy za to wdzięczni.

Dzielnica w której urzęduje mechanik oddalona jest 6-8 km od centrum miasta, dzięki temu spacerując mogliśmy przyjrzeć się nie turystycznej miejskiej Mongolii. W centrum dzielnicy stragany z warzywami (najtańsze w Mongolii – jabłka spadły do 8 zł/kg), nawet szyszki cedrowe, jurty z typowo mongolskim jedzeniem, czyli mięso, kumys, ser (bez dodatków), knajpki i datzan.

Spacerowaliśmy przyglądając się miastu, jak miasto – chyba wszędzie na świecie jest podobne.

Wracając już w stronę mechanika powiedziałam do Bartka:

– Chodź odwiedzimy datzan, pokręcimy młynkami za zdrowie landrynki.

I jak powiedziałam, tak też zrobiliśmy. Obok datzanu wielka jurta i sporo ludzi, zerkamy z ciekawością.

Mężczyzna zaprasza nas do środka mówiąc po rosyjsku, że to stypa po śmierci jego nauczyciela Lamy Khuukhen Khutagh. Mimo, że niewiele czasu zostało do 18, z radością wchodzimy do środka.

Stoły pięknie zastawione owocami, orzechami, sałatkami, na samym środku misternie ułożone sery. Zaraz dziewczyna przynosi nam kumys i jakieś mięsne danie i wcale się nie obraża,gdy mówimy, że nie jemy mięsa.

 

 

 

 

 

To dlatego jesteście szczupli – mówi z serdecznym uśmiechem zapraszający nas mężczyzna.

Niesamowite tak wstrzelić się w imprezę. Rozjaśnione uśmiechem oczy i twarz mnicha ze zdjęcia też robią na nas wrażenie.

Z radością częstujemy się owocami, orzeszkami, dawno nie widzianym arbuzem………..

Czujemy, że lama nas tutaj zaprosił, dlatego dopytujemy o uroczystości pogrzebowe.

– Już dziś pojechało 60 jeepów do Hongor – koło Adacaar (gdzie urodził się Lama), a ja z mnichami lecę jutro śmigłowcem – informuje nasz rozmówca.

– O jak dziś będzie nasze autko to też pojedziemy na uroczystości Lamy do Hongor – powiedziałam spontanicznie.

 

Gdy już troszkę po 18-tej leniwie się zbieramy, informuje że pójdzie z nami do mechanika pooglądać nasz samochód, przyjrzeć się naprawie, potłumaczyć na rosyjski.

Jak się okazało nie poszliśmy, a pojechaliśmy terenowym lexusem razem z jego prywatnym kierowcą do naszego mechanika.

Skrzynia była jeszcze wymontowana, ale okazało się że problemem jest drobiazg (element obejmujący lewarek skrzyni biegów na wejściu do wnętrza skrzyni). Część mechanik już wymienił i za jakieś 3 godziny po włożeniu skrzyni landrynka będzie jeździła.

 

 

– No to jedziemy na pogrzeb Lamy – zakrzyknęliśmy

– Nie zdarzycie – jeepy dziś pojechały – to daleko i trudna droga przez teren – 240 km – w nocy jechać niebezpiecznie, a uroczystość jutro rano – odpowiedział nasz znajomy.

– Zdarzymy, czy nie zdarzymy, ale jedziemy – powiedziałam z radością, jakaś niewidzialna siła ciągnęła nas w tę stronę, a może czuliśmy zaproszenie od Lamy – coś wyraźnie chciał nam pokazać…

 

Nasz znajomy biegał koło landrynki jakby to był jego samochód, przyglądając się oczami dobrego szefa własnym pracującym mechanikom, patrząc jak chodzą koło samochodu, sprawdzają oleje itp.

– Dobrze trafiliście, to świetni mechanicy – powiedział z radością.

Był na 100% z radością – w tym co się działo.

 

Pozwalam sobie działać 100% z radością i pełnym zaangażowaniem

 

To pierwsze przesłanie lamy dla nas.

 

Takie cuda dzisiejszego dnia, to trzecia osoba, która pomaga nam i interesuje się nami, dogląda mechanika i jego działania przy naprawie. To pewnie jest motywujące na i tak dobrego szpeca od Landroverów.

Teraz już wiemy kto za tym wszystkim stoi ……..

 

Zresztą zaraz potem trafiła mi się niesamowita „przygoda” (niestety w negatywnym dla nas wybrzmieniu tego słowa)

Poszłam sikać za samochody stojące na podwórku, i gdy wracałam nagle słyszę ostry krzyk kierowcy naszego znajomego mężczyzny, równocześnie czując psa przy nodze.

Pies mechanika urwał się w tej sekundzie z łańcucha i leciał na mnie – chcąc mnie zaatakować (zjeść – jak to powiedziałam zaraz po wydarzeniu, wielki na metr pies pilnujący dobytku, myślał że coś kradnę), w ostatniej chwili kierowca uchronił mnie przed atakiem.

Kolejna lekcja lamy….???

 

Świat nad Tobą czuwa…

 

Ja zawsze bałam się psów, i ten był uwiązany na łańcuchu – pozornie bezpieczny, a jednak urwał się, wszechświat czuwał nade mną i dzięki kierowcy wszystko zakończyło się szczęśliwie. 

 

Bo nic nie jest bezpieczne czy niebezpieczne w swojej istocie

 

Uwalniam się od lęków, pozwalam się prowadzić

 

Gdy już pożegnaliśmy naszego znajomego, do serwisu przyjechało dwóch młodych Koreańczyków mieszkających i pracujących w Ułan-Bator , nowym Defenderem. Po krótkiej rozmowie stwierdzili, że ten mechanik to „najlepszy mechanik od Land Roverów w Mongolii”.

 

– Jedziemy na wieś, przyjechaliśmy zrobić przegląd – powiedzieli chłopcy.

 

– A u Was w Korei jest wieś ? – zapytaliśmy.

 

– Wieś u nas ? NIE ma – za duże zaludnienie, tylko miasta i miasteczka – odpowiedzieli .

 

A my (mając już odpowiedź) zamiast dalej myśleć – jak pojechać Landrynką na zimę do Korei? (bardzo miłych ludzi z tego kraju spotykamy) – poszliśmy do koreańskiej restauracji w centrum dzielnicy, ciesząc się z zamówionego vegańskiego Sushi z sałatkami, dzbankiem herbaty i kawą w cenie ……….. 8 zł na dwie osoby.

 

– Lubią nas tutaj – zaczęliśmy się śmiać.

 

Ok. g. 22 odebraliśmy Landrynkę sprawnie działającą, ze sprawdzonymi olejami, zaspawaną dziurką w moście – zapłaciliśmy zgodnie z umową 1000 zł plus 60 zł za części. Podziękowaliśmy wspaniałej ekipie.

 

 

Dotankowaliśmy samochód, kupiliśmy wodę – ruszyliśmy czując prowadzenie i zgodnie z obietnicą na południe w kierunku Adacaar ….……..

 

Mówisz i masz, życie rzeczki

Piknik nad rzeczką Arwajheer – mówisz i masz! 27-28 lipca 2015

 

 

A kolejną dobę spędziliśmy 17 km od miasteczka, nad rzeczką opodal głównej drogi, robiąc pranie, wpisy na bloga i obserwując biesiadujących Mongołów, kozy, jaki i konie, ptaki.

Ludzie mili, sympatyczni, machali czasami łapką, lub przyszli poopowiadać.

Wszystko było spójne i wolne (w dużej mierze) , rzeka płynęła swoim rytmem, ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, ptaki latały, pasterze przechodzili ze swoimi stadami (tylko tyle że zwierzęta musiały słuchać człowieka)

 

 

Na targu w miasteczku, dla wegańskiej równowagi (hihihi), Bartek chciał spróbować suszonego tradycyjnego sera, jednak jak kupić 5 dkg?, – było mu głupio.

Nad rzeczką w pewnej chwili przybiegli dwaj mali chłopcy – od sąsiadów, którzy właśnie odjeżdżali i dali nam 3 kawałki tego twardego sera – ok 30. dkg!

 

 

 

– Mówisz i masz – zaczęliśmy się śmiać ( to nie pierwszy raz tutaj, trzeba również uważać na swoje lęki – ojj…. trzeba bo się zrealizują…, a kolekcja serka się powiększa – przy wielu okazjach jesteśmy obdarowywani – jak nie chcemy mięsa to chociaż ser – bierzemy ten dar, bo dają z serca…)

A serek typu parmezan, starty idealnie pasuje do sałatki z marchewki (marchewka tarta po koreańsku na specjalnej tarce która robi okrągłe nitki jak makaron, ser twardy drobno tarty na pył, może być majonez i trochę sojowej koreańskiej pasty lub sosu sojowego, do tego siekana zielona cebulka – sprzedawana tu w słoikach – przesypana grubą solą dla konserwacji). No właśnie marchewka – troszkę nas ratuje w tym specyficznym mięsnym kraju. Kosztuje 2-3 zł za kilogram (przy jabłkach za 15 zł/kg) i starta na tej koreańskiej tarce – nadaje to jej inny, nowy, dobry smak (nie da się jej w całości chrupać – jest strasznie twarda). Poszukajcie w chińskich sklepach takiej tarki – odkryjecie na nowo marchewkę. Oczywiście po 2-3 razach zrezygnowaliśmy z serowego pyłu – zaraz po „zmianie bukietu zapachowego naszych kupek”.

 

Mamy niesamowitą lekcję pokory do naszych myśli, widzimy ile dobrego i złego mogą zrobić, w jednej chwili.

Bo nie odkłada się to na pokolenia, tylko dzieje się w ciągu chwili.

 

Biorę odpowiedzialność za moje myśli i pozwalam sobie radośnie kreować moje życie

 

A rzeczka płynie w miarę spokojnie, na tyle bystro by wydobyć z siebie całodobową muzykę, jest źródłem wody dla różnych istot. Nie trzeba więc się poruszać – świat przychodzi do nas. Od dzikich zwierząt, poprzez hodowlane do cywilizowanych myjących auta. Przyjemnie ciepło , nie atakują żadne owady – odpoczywamy, regenerujemy się owiewani wiatrem. A wieczorem spektakl burzy , która przechodzi bokiem, a potem na horyzoncie daje pokaz żywych ogni wyładowań atmosferycznych. Błysk za błyskiem – potęga żywiołów…. Tylko księżyc zdaje się być jak zawsze zawieszony na niebie prawie nieruchomo, swoim światłem odbiera nam wgląd w najdalsze zakątki galaktyk.

 

 

 

Magii tutejszego spotkania dopełniają drapieżniki, które patrolując swój teren latają bardzo nisko z ciekawością przyglądając się człowiekowi.

Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko drapieżnego ptaka, mogliśmy obserwować go w czasie lotu, postoju. Patrzyć w oczy jak najlepszemu przyjacielowi (z 5 metrów lubią patrzeć prosto oczy).

Mówić dzień dobry o poranku i dobranoc wieczorem, a przy tym nie ograniczać sobie nawzajem wolności.

Coś pięknego.

Tutaj na ptaki nikt nie poluje, dlatego z ciekawością i ufnością przyglądają się człowiekowi, często siedzą na poboczu i patrzą na przejeżdżające samochody wyrażając :

– Dzień dobry , witam na moim terenie – czasami z ciekawością patrząc głęboko w oczy.

Niesamowite spotkania i przykład na to, że można żyć z „dziką” przyrodą w pełnej wolności, ciekawości i przenikaniu.

 

Gdy to napisałam, Bartek nie wiedząc na jaki temat pisałam powiedział:

– Wiesz, my trochę jak te ptaki lecimy wolno przez świat, kosztuje nas to trochę energii (paliwa), ale jesteśmy wolni.

 

Jak powiedziane jest w piśmie świętym

 

Spójrzcie na ptaki: Nie sieją ziarna, nie magazynują zapasów, a wasz Ojciec w niebie żywi je! Czy wy nie jesteście ważniejsi od ptaków? (Ewangelia według św. Mateusza 6)

 

 

To nasza dewiza życia,

 

 

 

 

Dziękujemy za ten niesamowity czas nad rzeką, za dary wszechświata – materialne i duchowe , za spranie naszych starych energii

 

Dziękujemy i dalej na dwójce (drugim biegu) jedziemy do Ułan Bator , oczywiście przyglądając się wszystkim programom, które wychodzą….

 

 

Bo przegonią nas rowerzyści – jedziemy na dwójce

Bajahongor – buddyzm, bo przegonią nas rowerzyści 25-26 lipca 2015

 

 

 

Lisek ze swoim przesłaniem dodał nam radości i wiary. Z werwą na dwójce dojechaliśmy do miasteczka Bajanhongor, które na zjeździe powitało nas dużym sklepem i centrum targowym (dużym jak na wielkość 30000 miasteczka) zanurzyliśmy się magii kolorowych ubrań sprowadzanych z Chin (dlaczego do nas takich nie sprowadzają?), oglądaliśmy przymierzaliśmy i cieszyliśmy się kolorowym światem. Do tego dużo firmowych rzeczy, spodni, butów, wcale nie wyglądających na podróbki. Masę drobnych sprzętów gospodarstwa domowego.

Tutejsi ludzie chodzą ubrani bardzo ładnie, kolorowo, czysto i często dają po oczach firmowymi napisami. Chiny zapewne na początku zaczęły ubierać swoich, z czasem sąsiadów i połowę świata. Pojawiło się wiele przy tym propagandy na ich ceny, jakość, wykorzystywanie ludzi. Na pewno jest różnie, jak wszędzie. Poszli na ilość bo mają potężny rynek do ubrania – 20% świata, a zachód się wkurzał i wkurza bo zabrali mu biznes.

Najbardziej wypromowane marki zachodnioeuropejskie – gdzie produkują swoje towary? Wystarczy popatrzyć na metki (Chiny, Bangladesz ….), ale im wolno ….

Propaganda i wielkie pieniądze. Oczywiście trzeba patrzeć co się kupuje, bardziej niż na zachodzie (bo tam obowiązują przepisy, kontrole , gdyby nie one zapewne robiliby to samo).

Bo tutaj bawełna, nie koniecznie oznacza bawełnę.

Do tego na targu fajna knajpeczka, gdzie nie śmierdziało mięsem, a obrotna obsługa zrobiła nam czeburieki z ziemniakami i kapustą (pierwszy raz ktoś się dał namówić na modyfikację menu). Poezja w ustach.

 

 

Chcieliśmy Wi-Fi, bo może czas dać wreszcie na bloga troszkę Mongolii, podjechaliśmy pod hotel w centrum, okazało się że jest WI-Fi – pani w restauracji podał hasło, więc zamówiliśmy kawę , jednak ikonka pokazywała, ze serwer nie podłączony, może dlatego, że na zewnątrz rozgrywała się burza z potężnym gradem?……. Myśleliśmy, że dlatego nie ma. Kelnerka wyprowadziła nas jednak z błędu mówiąc, że WI-Fi jest w pokojach hotelowych ……..Ale wcześniej podała hasło – tak byśmy złożyli zamówienie………….Przesiąkają już marketingowym zachodnim chamstwem….

Lubimy być niezależni internetowo, bo potem siedzenie często w niezbyt przyjaznym otoczeniu, wkładanie postów z energią speluny, kupowanie setnej kawy, albo przemysłwego picia, jedzenia itp., A tutaj na tych przestrzeniach nie wierzyliśmy za bardzo, że może być internet bezprzewodowy, tym bardziej, że więcej jest kawiarni internetowych niż komputerów.

Poszliśmy jednak do jednej sieci komórkowej MobiCom i jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że jest internet i to w całkiem sensownej cenie i zasięgu 3G (w praktycznie każdym miasteczku).

Karta z 1 GB koszt 15000 (30 zł.), a potem dokupienie 1 GB 10000 (20 zł.) 2 GB 15000 (30 zł. ) 5 GB 20000 (40 zł.)

Miała być aż burza z gradem, aby rozładować nasze nadęcie, że „na pewno nie ma tutaj bezprzewodowego internetu”

 

 

Uwalniam się od przekonania, że wiem lepiej

 

Pozwalam się prowadzić

 

Tak, może gdyby nie problem z internetem – nie poszłyby te wszystkie emocje co do wyboru drogi, bo oglądając potem filmiki na youtube okazało się, że nasza po ludniowa droga przez Mongolię bardziej nam się podobała i prowadzenie mamy cudowne.

 

Jestem w nieustającej wdzięczności za prowadzenie dla moich przewodników, istot światła.

 

Ulokowaliśmy się na centralnym parkingu między parkiem, a widokową górką i zaczęliśmy wkładać wpisy na bloga, przy okazji przyglądając się otoczeniu i sami korzystając z prostych atrakcji jak kąpiel w fontannie.

 

 

 

Wiele już razy zauważyłam, że właśnie takie proste atrakcje dają mi dużo takiej lekkiej radości. Te bardziej wyszukane, mają dla mnie jakiś element sztywności.

 

Pozwalam sobie na lekkie, radosne przyjemności.

 

 

 

 

Przyglądaliśmy się łucznikom na ich treningu .

 

 

 

 

 

Na zachód słońca poszliśmy na szczyt okolicznej górki, przyglądając się tutejszej zabudowie – tak ciasnej, jakby będącej przeciwwagą na otaczającą przestrzeń.

 

Pozwalam sobie nie ograniczać niczym swojej przestrzeni, pozwalam sobie wyjść poza przestrzeń.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Noc spędziliśmy na obrzeżach miasteczka, na skrzyżowaniu polnych dróg, gdzie wyspaliśmy się cudownie.

 

Pozwalam sobie spędzać noce w miejscach dających regenerację, niezależnie jak wyglądają.

 

A rano udaliśmy się do znajdującego na obrzeżu miasteczka, żyjącego (z mnichami) kompleksu datsanów.

 

 

Przyglądając się buddyzmowi tybetańskiemu od kuchni, w kraju gdzie jest główną religią. Jego bogom, gadżetom modlitewnym.

 

 

 

 

 

 

Modlitwie mnichów (właśnie była msza) która nic nie miała w sobie z medytacji, wchodzenia w stany wysokowibracyne, była takim samym paplaniem bez energii, jak większość mszy w kościele katolickim i innych (to jaki kontakt ma kto z górą, nie zależy od religii, a od człowieka, który decyduje się wejść w to co robi na 100% – jak nasz ulubiony święty prawosławny Serafin z Sarowa) .

 

Wchodzę w 100 procentach w to co robię

 

Atmosfera w datzanie bardzo miła i ze strony ludzi (sporo ubranych w ludowe stroje) i mnichów. Magii nam się jednak nie ukazała.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O religii napiszemy zapewne oddzielny post.

Z radosnym kichnięciem – Mongołowie lubią wciągać tabakę – pojechaliśmy na czeburieka z piree ziemniaczanym, bo nie wiadomo kiedy następny raz zjemy coś w knajpce …………..

i ……………….. spotkaliśmy naszych znajomych rowerzystów Turka i Niemca, którzy na rowerach, lub jak uda się złapać stopa z bagażnikiem na rowery – przemierzają Mongolię.

Ojjj ile było radości ze spotkania.

 

Teraz zaczęliśmy się śmiać, jedźmy szybciej – bo rowerzyści nas przegonią, szczególnie teraz gdy jedziemy na dwójce, a do Ułan Bator zostało tylko 600 km, prawie cały czas asfaltem.

Jednak po głębszym zastanowieniu – dlaczego nie, skoro takie moje tempo.

 

Pozwalam sobie iść swoim rytmem, tempem, bez oglądania się na innych.

 

Dziękując miasteczku za cudowną gościnę w deszczu i temperaturze ok. 20 stopni (jak ciało odpoczywa), pojechaliśmy dalej swoim rytmem na Ułan Bator – przyzwyczajeni tak mocno do szutrówek i błotnistych dróg, na asfalcie się pogubiliśmy zarówno my, jak i nasza nawigacja – zjechaliśmy gdzieś w polne drogi. Na szczęście udało nam się znaleźć po jakimś czasie asfalt (był objazd, a jazda tylko na dwójce przez błotniste drogi mogłaby nie być bezpieczna) i pojechać płynnie z prędkością ok. 35 km/h dalej na wschód. 

 

 

Magia słonego jeziorka

Magia słonego jeziorka 24 lipca 2015

 

 

Wcześnie rano, aby nie jechać na upał ruszyliśmy w kierunku kolejnego miasteczka, a może inaczej mówiąc najbliższej miejscowości (po drodze z dwie super wioseczki i rozproszone jurty) Bajanhongor oddalonej o 360 km. Pierwsze 100 km przeleciało szybciutko bo dobrym asfaltem, gdy asfalt się skończył pojechaliśmy prosto, za dobrze wyjeżdżoną drogą. Wchodząc w kontakt z miejscem. 

 

 

 

 

 

Dopiero za parę kilometrów popatrzyliśmy na nawigację i okazało się, że wcale nie jedziemy główną drogą, tylko gdzieś pomiędzy górami. Mając jednak przeświadczenie, że kierunek mamy dobry i jakoś dojedziemy – jechaliśmy dalej. Bartek trochę się spinał, chcąc kontrolować sytuację, jednak droga wzdłuż kwitnącego stepu radowała nas.

 

 

 

 

 

 

 

 

Mieszkańcy jego również pokazywali się okazale

 

 

 

 

 

 

 

Gdy nagle na drodze pojawiły jakieś białe plamy.

Ciekawe co to jest – zaczęliśmy się zastanawiać…

Gdy koło białych plamek zobaczyliśmy również białe kopczyki.

Tak, słone jeziorka .

 

 

 

Wypatrzyliśmy drogę i podjechaliśmy pod sam brzeg. Kawałek wewnątrz jeziorka stał duch tego miejsca i jakaś grupa witała się z nim składając mu dary.

Gdy zaczęliśmy podchodzić, prawie mężczyzna odnosił atrybuty (wódkę, mleko, słodycze) do samochodu. My również położyliśmy cukierka, a kobiety pokazały mi, że należy obejść trzy razy zgodnie z ruchem wskazówek. Potem pokazały, aby zdjąć buty i taplać się się w solnym błocie.

 

 

 

Z radością ściągnęłam klapki i zaczęłam brodzić w słonym błotku.

Jedna z kobiet pokazując na wodę powiedziała ANGINA.

Od dziecka miałam problemy z anginą, nawet w wieku 13 lat chcieli mi wyciąć migdałki, uratował mnie wtedy IRS-19, rozpoczęłam proces oczyszczania gardła u Serafina w Sarowie, gdy wchodząc do apteki zobaczyłam go – kupiłam. Potem w Ałtaju zaciekawiło mnie gardłowe śpiewanie i okazało się, że do tego trzeba maksymalnie rozluźnić gardło, zaczęłam być bardzo uważna co do mojego gardła. Do tego ułożenie głowy i ramion w prawidłowej pozycji powoduje, że nie trzeba napinać gardła i samo z siebie się luzuje. Ten kto ma zadartą głowę ma napięte gardło.

 

Mam rozluźnione zdrowe gardło już teraz

 

Jestem w soli, która wyciąga wszystko co nie przynależy do mojego pola energetycznego. Czuję niesamowite połączenie z ziemią, a niebo wspiera ten proces.

 

 

Obok grupa przyjaznych pielgrzymów, z wielkim szacunkiem odnosząca się do tego miejsca. Same kobiety z dziećmi i jeden mężczyzna kierowca, może i szaman.

Jak nie w tym, to w jakimś wcieleniu. Przyglądam się jego energii z radością – miękka, łagodna i silna zarazem.

Tak chcę korzystać z mojej siły

 

Korzystam z mojej siły łagodnie, radośnie z miłością, jestem na ziemi i w niebie jednocześnie.

 

 

Obok mężczyźni kopią dziury w ziemi, chcąc pozyskać sól. „Szaman” pokazuje nam jak wydobywa się sól, prezentując i podarowywując parę garści.

 

 

 

 

A na koniec częstuje kumysem.

Magia jeziora, dzięki obecności tej cudownej grupy.

Dziękujemy duchom o przyprowadzenie nas w tym czasie, gdy ta grupa była nad jeziorem, dodali jej magii, a szaman pokazał że chcę korzystać z energii ziemi i nieba łącząc je w swoim ciele.

Dziękujemy za te magię spotkania ziemi z niebem. Bieli soli i czerni ziemi. Przeciwieństw, które łączą się w jedność. Tworząc coś co daje uzdrowienie.

 

Największe uzdrowienie daje łączenie przeciwieństw w jedność, łączę przeciwieństwa w jedność.

Podziękowaliśmy duchom miejsca za gościnę, dopytaliśmy się jak jechać dalej (drogi do jeziorka na było na nawigacji) i ruszyliśmy w nieznane.