kuchnie świata
now browsing by category
Mongolia fascynacja kuchnią koreańską
Ułan Bator – fascynacja kuchnią koreańską 8-9 października 2015
Dla nas zawsze wjazd do dużego miasta, to okazja pójścia do kawiarni czy restauracji, nie wspominając o zakupach itp. . Czasem to wychodzi, czasem nie.
W Ułan Bator jest 15 wegańskich restauracji sieci Living Hut, jednak ich wielkim mankamentem jest to, że zazwyczaj otwarte są do góra 19-20 godziny.
My wjechaliśmy do Ułan Bator koło 17, odwiedziliśmy potężne targowisko w 7 piętrowym budynku i w sumie rzutem na taśmę wpadliśmy do włoskiej wegańskiej. Jedzenie może smakowo smaczne, ale jakieś bez energii – z mikrofali.
Po drodze wpadała nam w oczy koreańska knajpka ( już przy pierwszej wizycie latem w Ułan Bator byliśmy w koreańskiej, jednak wybór wegańskich potraw dla nas nie za duży.) I właśnie dlatego teraz z umysłu zjedliśmy coś co nie za bardzo nam smakowało we włoskiej wegańskiej.
Uwalniam się od przymusu jedzenia smacznych rzeczy smakowo, które nie odpowiadają mi energetycznie.
Jem to czego potrzebuje moja dusza i ciało.
Troszkę rozczarowani, pojechaliśmy do tej koreańskiej, która zapraszała po drodze. Powitał nas tłum ludzi i zapach świeżego jedzenia – głównie mięsa. Na stołach wmontowane były w blaty grille z rozżarzonymi węglami, na których smażone było mięso samodzielnie przez klientów. Z sufitu zwisały nad paleniska rury odprowadzające dym i wyziewy smażonego mięsa. Tu była energia jedzenia i zadowolenia jedzących osób.
Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy, siedliśmy więc przy jedynym wolnym stoliku i udało nam się dogadać z kelnerką odnośnie tego, że nie jemy mięsa, ryb i żeby zupa też nie była na mięsnym bulionie.
Otrzymaliśmy zimą koreańską zupę z kostką lodu, smak ostro słodki. W przepisach wyczytałam, że przyrządza się ją w wołowiny i razem z makaronem trzyma w lodówce,aby się przegryzła. Mięsnego wywaru nie wyczułam, kelnerka i właściciel również potwierdzali, że bulion jest bez mięsa. Wyśmienita.
Do tego kultową wegetariańska potrawę czyli ryż, a na tym warzywa ułożone tematycznie, a pośrodku jajko. Bardziej ładne niż fascynujące w smaku.
Do tego dodatkowo litrowy dzbanek herbaty i kilka przystawek warzywnych.
A wszystko w fajnej energii. I w cenie jak we włoskiej wegańskiej tj. ok. 40 zł za całość.
Gubimy tutaj w Mongolii czas, jednak gdy wychodziliśmy zorientowałam się, że chyba mam dziś imieniny.
– To dlatego dwa razy byłaś w restauracji – śmiał się Bartek.
Tak, tak nawet nieświadomie program celebracji świąt jedzeniem nadal jest.
Ale muszę przyznać, że wizyta w koreańskiej dała mi tak wiele radości, że gdy na drugi dzień robiliśmy zakupy w centrum stolicy, stwierdziłam, że mam ochotę nasycić się ich energią.
W Ułan Bator jest bardzo dużo koreańskich restauracji. Tym razem trafiliśmy do skromniejszej niż wczoraj.
Zamówiliśmy bezmięsne sushi i zupę z pasty sojowej z tofu, oczywiście przystaweczki i herbatka gratis.
Zubka była bardzo dobra, podana bardzo gorąca w żaroodpornym naczyniu, tak jakby prosto wyciągnięta z piekarnika z ziemniakami i tofu. Smak super, jednak coś mi przypominał…….
Nagle olśnienie, ona jest zrobiona z któreś z tych past sojowych co wcześniej kupowaliśmy w sklepie.
Pasty są:
brązowa Dwenjang to tradycyjna koreańska pasta z fermentowanej soi
zielona Ssamjang to mieszanka pasty chili Gochujang i pasty sojowej Dwenjang z dodatkowymi przyprawami
czerwona Pasta Chili Gochujang, to ostra koreańska pasta z ostrej papryki.
Oczywiście decydujące znaczenie ma firma je produkująca, czy nam smakuje czy nie. Oczywiście pasty można kupić w Polsce w internecie.
Aby dopełnić koreańskich specjałów na koniec dnia, chcąc zrobić ostatnie zakupy w dużym mieście trafiliśmy do supermarketu Mini, i pierwszy raz w Mongolii zobaczyliśmy niesamowitą półkę warzyw i owoców po w miarę przystępnych cenach, z której części smaków nie znaliśmy m.in. bakłażan japoński, maniok, bataty, jakieś zieleninki w smaku przypominające szczypiorek, egzotyczne dla nas grzyby, cudaczne dynie ……
Wszystko sprowadzane z Korei. Rzuciliśmy się na zakupy jak wariaci. Tyle nowości, trzeba kupić po troszeczce, aby popróbować. I do tego sensowne ceny. Zauważyliśmy, że jak coś jest koreańskie to jest stosunkowo tanie, jak rosyjskie czy polskie to drogie.
Poza tym ser tofu w różnych wariantach od smażonego, po zwykły. Dostępny nie tylko w Ułan Bator, ale praktycznie w każdym większym miasteczku w cenie ok 3-4 zł za 400 g kostkę naturalnie fermentowanego (mongolskiej produkcji).
Mogę nie jeść jakiś czas, jednak gdy pojawia się nowy smak mam ochotę go spróbować.
Uwalniam się od przymusu próbowania każdego nowego smaku
Słucham mojego ciała , które podpowiada co dla niego dobre.
Tak, tak podróżowanie i nowinki smakowe to coś co powoduje, że czasem za dużo jem. Za dużo w stosunku do tego co potrzebuje moje ciało.
Dostarczam mojemu ciału tyle jedzenia i takiego jakie jest mu potrzebne do zachowania zdrowia.
A pomysł na zupkę z pasty na drugi dzień przetestowałam …….
Pasty sojowej pasty można kupić na stronie http://www.kuchnieorientu.pl/sosy-pasty-oleje-ocet/595-pasta-sojowa-chili-koreanska-ssamjang-500g-polecam.html
Ja robiłam zupkę z pasty zielonej, czerwona jest dla mnie za ostra, a brązowej jeszcze nie znam.
W wodzie rozpuszczamy tyle pasty, aby nam to smakowało, potem możemy dodać ugotowane w kostkę pokrojone ziemniaki, ser tofu np. podsmażony z sosem sojowym czy surowy. Podgotować chwilkę i gotowe.
W tej koreańskiej co byliśmy pierwszego dnia taka zupa była z makaronem. Jak zwykle namawiam do eksperymentów i gotowania tak, aby smakowało.
Kuchnia koreańska mi osobiście smakuje, jednak z tego co widzę i czytałam po internecie jest to głównie kuchnia gotowana i co by nie mówić z dużą ilością przetworzonej żywności jak wodorosty (takie jak do sushi, czy zrobione z nich chipsy), grzyby uprawiane czy suszone, soja suszona uformowana jak szparagi, sosy sojowe, czy ser.
Korea zaprasza nas do siebie teraz kuchnią, wcześniej najbardziej uśmiechniętymi, kolorowymi, pogodnymi i otwartymi turystami jakich spotykaliśmy na swojej drodze.
Jak kiedyś tam zajrzymy to na pewno dla ludzi i kuchni. Przyrody jak sami się śmieją Koreańczycy , jest tam niewiele.
Dziękujemy za kolejne doznania smakowe i nowe informacje dla naszych ciał.
I tak w Mongolii zamiast fascynować się kuchnią mongolską ( bo to prawie samo mięso, lub conajmniej dodane do potraw) , pozwoliliśmy zauroczyć się koreańskiej.
O sosie sojowym pisaliśmy http://brygidaibartek.pl/krem-z-marchewki-z-tofu-w-10-minut-bezglutenowy-weganski/
O restauracjach wegańskich w Mongolii http://brygidaibartek.pl/weganska-restauracja-najwieksze-zaskoczenie-mongolii/
Mongolia po raz trzeci – ciekawe powitanie
Mongolia po raz trzeci – ciekawe powitanie 6-8 październik 2015
Mongolia zaprosiła nas do siebie po raz trzeci. Gdy 2,5 miesiąca temu byliśmy tutaj pierwszy raz nie nasyciliśmy się pustynią Gobi (temperatury oscylowały koło 40 stopni i praktycznie nasze ciała zniosły tylko kilka dni (ok. dziesięć w sumie) w tych temperaturach. Brakło wtedy kontemplacji miejsca. Teraz przyszło zaproszenie właśnie na Gobi, aby nacieszyć się nią w promieniach słońca bez obawy o usmażenie.
Granica przebiegła dość szybko i spokojnie po 4,5 godziny znaleźliśmy się po mongolskiej stronie.
– Musimy mieć jakąś traumę do tej granicy – zaczęliśmy się zastanawiać gdy zobaczyliśmy, że po mongolskiej stronie nie ma żadnego samochodu w kolejce do przejazdu na rosyjską ( a my zawsze stoimy po kilka godzin).
Może kiedyś się i tak uda.
Pojechaliśmy na nocleg na nasze znajome miejsce 50 km od granicy, śmiejąc się, że niektóre miejsca powinniśmy wpisać w nawigację jako ulubione.
Mongolia ma w sobie jakąś energie, która powoduje, że każda noc niesie w sobie bezmiar spokoju, a przede wszystkim odpoczynku.
Takiej wewnętrznej ciszy.
Dalsza droga w kierunku Ułan Bator pokazywała nam kolejną odsłonę Mongolii tym razem późno jesienną z przysypanymi po ostatnich załamaniach pogodowych białym śniegiem. Wszystko nabrało trójwymiarowości, a białe jurty piękne komponowały się z białym śniegiem.
W Darhanie zaprosił nas targ, Bartkowi udało się kupić jego ulubione spodnie z bocznymi kieszeniami – z góry bawełna, a środek podszyty polarkiem. Niesamowite tutaj jest to, że nawet leginsy w wersji zimowej są podszywane polarkiem od środka.
Pokręciliśmy się po targu, zresztą jednym z większych jakie spotkaliśmy w Mongolii i ……
Jakie było nasze zdziwienie, gdy jakiś pijaczek pokazuje nam, że z bagażnika naszego samochodu zniknął nasz tylni namiot i rury kominowe od piecyka.
Do tej pory w Mongolii czuliśmy się bardzo bezpiecznie……. Stawialiśmy ją pod tym względem wyżej niż kraje skandynawskie!
Pijaczek zaczął pokazywać w jedną stronę za złodziejami, a w drugą na policję.
Czuliśmy że chciał okup za rzeczy.
Ja zaczęłam krzyczeć : Policja…… i jakie było moje zdziwienie – w innych sytuacjach mili i pomocni Mongołowie zaczęli się ode mnie odwracać, wręcz uciekać!
Nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam……
Przypomniało mi to moje dzieciństwo, gdy moja mama biła mnie i wyganiała z domu, ja krzyczałam, płakałam, a nikt z sąsiadów nie miał odwagi się „wtrącić”. Udawali, że nie widzą. Czułam się wtedy bardzo samotna, opuszczona.
Jedna z sąsiadek przed swoją śmiercią opowiedziała mi historię (chyba jej było strasznie głupio, że wtedy nie zareagowała), jak miałam z 3 latka i mama w upał wyrzuciła mnie z domu, chodziłam dookoła płakałam, aż w końcu zwinęłam się kłębek na balkonie i zasnęłam.
Nie macie pojęcia, jak ja potrzebowałam pomocy, nie wiedziałam jakiej, ale potrzebowałam wsparcia. Ojciec nie wtrącał się w metody wychowawcze mojej mamy – w końcu nauczycielki.
I tak samo teraz wszechświat pokazywał mi głęboko zakopane emocje bezradności, bezsilności, samotności…
Uwalniam się od bezradności, bezsilności, samotności.
Wszystko zawsze dzieje się po coś.
Właśnie czy wtrącać się w sprawy innych czy nie????
O, to jest pytanie………
Pytanie na które nie ma prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Za każdym razem pytać Boga, wszechświat o to czy to robić czy nie. I bezwzględnie stosować się do odpowiedzi. To moim zdaniem jedyna słuszna odpowiedź.
Czy byłabym bardziej szczęśliwa dziś, gdyby inni wtedy powtrącaliby się w moje życie????
Na pewno wyglądałoby inaczej, ale czy wniosłoby większy rozwój???
Raczej nie, bo skoro przez lata nie pojawił się nikt kto chciałby pomóc, najprawdopodobniej była to lekcja którą musiałam przejść sama. Oczyszczając ją właśnie teraz.
Tutaj ochroniarz targowiska na szczęście mówił troszkę po rosyjsku i zaprowadził nas do budki policji, gdzie pomógł opowiedzieć o kradzieży.
Policjanci zaczęli wypytywać tego niby życzliwego pijaczka o szczegóły, ale w końcu skierowali nas do siedziby głównej policji w miasteczku.
Tam nikt nie znał ni angielskiego, ni rosyjskiego, na szczęście jeden z policjantów był w miarę inteligentny i po jakimś czasie dzięki translator google – nawiązaliśmy kontakt.
A za jakiś czas nawet wezwali – chyba jedynego pracownika, który biegle znał rosyjski (studiował w Rosji) i mógł odebrać od nas zeznania.
Patrzyłam na ten cały administracyjny bałagan przypominając również czasy mojej pracy w UKS, współpracy z Policją czy CBŚ. Kolejne retrospekcje……….
Szanse na to, aby zaczęli coś robić w sprawie odnalezienia naszych rzeczy oceniałam bardzo nisko. Zresztą jak sam powiedział przesłuchujący mnie chłopak – kwota niewielka, więc i szkodliwość żadna (to nie tylko jest tak w Polsce).
Opowiedziałam mu również sytuację na targu, gdy krzyczałam: Policja – a ludzie uciekali.
Stwierdził, że wszyscy boją się tych menelków, bo jak się wtrącą to mogą nawet zabić. Naszym zdaniem policja, która nie panuje nad menelkami to już żadna policja.
Jedno co wzbudziło szacunek policjantów, a tym samym dało szansę na to, że się wykażą i znajdą namiot – to moje wykształcenie (prawnik) i znajomość pewnych mechanizmów działania takich służb.
Obiecali szukać, a my postanowiliśmy spędzić noc pod komendą, tym bardziej, że gdy wyjeżdżaliśmy z targowiska (zdecydowanie odrzucając propozycję zapłacenia haraczu) inny menelek z wielką złością groził nam pięścią. Ale nawet za cenę utraty namiotu , uważamy że wchodzenie w takie relacje – okupu ze złodziejami stawia na przegranej pozycji kolejnych turystów, na których będą chcieli zarobić i przestępstwa będą się mnożyć – bo jak jeden zapłacił……
Wieczorem pojechaliśmy do nowej części miasta oddalonej parę kilometrów od targowiska. Poszłam do supermarketu i nagle zauważyłam, że patrzę z niesamowitą pogardą na ludzi, i to tylko dlatego że są Mongołami, nawet nie tymi którzy nie chcieli zareagować gdy potrzebowałam pomocy.
Tak, tak program zrodził się w dzieciństwie, gdy jak pisałam wcześniej nikt mi nie pomagał, bo nie chciał się wtrącić.
Zaczęłam to szybko uwalniać, w sumie to będąc wdzięczna złodziejowi za zabranie namiotu.
Uwalniam się od pogardy do ludzi
Pozwalam się ludziom nie wtrącać w moje sprawy i zachowywać jak chcą
Szanuję innych ludzi bez względu na to jak się zachowują
Emocje powoli opadały. Prosiliśmy wszystkie istoty światła, skrzaty, elfy o znalezienie namiotu.
Bardzo smutny z zaistniałej sytuacji był podróżujący z nami strażnik naszego samochodu elf Giro. Stwierdził, że zapomniał, że należy również pilnować to co na dachu i poprosił o szukanie namiotu wszystkie skrzaty, elfy mieszkające w okolicy.
Bartek znowu miał swoją lekcje z menelkami, którymi oddawał bardzo często swoją energię, uwagę i moc.
Nigdy nie bał się się złodziei, ale menelków tak, że mu ukradną metal itp. I teraz też nie zrobił ponoć tego złodziej – tylko jakiś pijaczek (policja go po czasie namierzyła, czekali aż wytrzeźwieje). Bartek miał zawsze bardzo dużo lęków o materię. Dla jej ochrony był w stanie dużo poświęcić. Tym razem wykazywał duży spokój.
Uwalniam się od lęku przed pijaczkami, menelkami
Jestem bezpieczny we wszechświecie
Ufam, że każde doświadczenie jest po coś dane.
Uwalniam się od przywiązania do materii
Pozwalam by dobra materialne przepływały przez moje życie, pojawiając się w momentach kiedy są potrzebne i odchodząc kiedy już nie są
Kocham tę część siebie , która kradnie
Tutaj, ani ja ani Bartek stawiając samochód pod targowiskiem nie czuliśmy żadnego zagrożenia. Choć Bartek wyjątkowo zapakował lustrzankę i komputer do plecaczka. Ewidentnie to doświadczenie było dla nas lekcją, która pomagała w naszym rozświetlaniu.
W moim na pewno.
Na sam wieczór trafiliśmy do pizzerii. Chcieliśmy gdzieś wejść, oderwać się od energii namiotu, policjantów i energii urzędów , lub po prostu mieliśmy dość zmagań z komunikacją z Mongołami którzy nie znają języków i poszliśmy się uciężyć jedzeniem.
Jakie było nasze zdziwienie gdy zobaczyliśmy potężny piec opalany drewnem (pewnie jedyny w Mongolii), a przemiła o bardzo fajnej energii przygotowująca pizze dziewczyna mówiła po angielsku!!!!!! W PIZZERII !!!!
Rzeczy nie są takie jak nam się wydają, ale nie są też inne – jak mawiają mistycy wschodu.
Znak, że wszystko jest na właściwej drodze. Zamówiliśmy pizzę która okazała się również bardzo dobra. Można rzecz, że nawet lepsza niż włoska pizza z bielskiej restauracji http://www.alcaminetto.pl
Chyba pierwszy raz spaliśmy pod komendą policji i jakie było nasze zdziwienie, gdy w okolicach świtu ktoś zaczął wspinać się na nasz bagażnik dachowy!!! Szybko zaczęłam trąbić klaksonem…….
Okazało się, że policjant, któremu przekazano tę sprawę do prowadzenia przyszedł sobie zrobić zdjęcie dachu auta! O świcie – z lampą błyskową…
Kreacja policji nie zna granic…….
Zaczęliśmy się śmiać – jest szansa na namiot – stwierdziłam – wszechświat nas wysłuchał, policjanci pracują nad sprawą – i zasnęłam smacznie.
Rano chłopcy z komendy robili sobie z nas jaja, odsuwali umówione spotkanie z nami z godziny na kolejną godzinę …
Tak, ze napisałam do nich list przez translator google (ciekawe co wyszło), że jedziemy i mamy dość czekania, a jak będziemy wracać z Gobi to wstąpimy, może znajdą namiot, bo rurom komina nie dawaliśmy większej energii (można je kupić wszędzie za ok 50 zł). Ale namiot jest specjalistyczny do konkretnego typu zadaszenia i nawet menelkom ciężko będzie za niego dostać kasę na flaszkę.
Gdy byliśmy z 20 km za Darhanem, i już pożegnaliśmy się z namiotem i wizją ciepłej łazienki na Gobi – otrzymaliśmy telefon, że namiot jest i mamy po niego wracać!
Popatrzyliśmy mile zaskoczeni po siebie i zawróciliśmy.
Namiot był bez głównego pokrowca, z kilkoma dziurkami od noża – połatamy. Najważniejsze, że jest i możemy jechać na pustynię ciesząc się jego wnętrzem.
Gdy po jakimś czasie go rozłożyliśmy okazało się, że ma parę czy paręnaście kilkucentymetrowych przecięć. Najprawdopodobniej rozcinali główny pokrowiec chcąc zobaczyć co jest w środku i poprzecinali namiot.
To drobiazg, najważniejsze, że tak szybko udało im się go znaleźć, że wszystkie pomocne nam istoty, energie pomogły w jego odnalezieniu – dziękujemy im i policji. Rury to już prezent dla złodziei.
I dziękując za odnalezienie namiotu pojechaliśmy do Ułan Bator, gdzie od razu udało nam się kupić rury (co prawda większej średnicy), ale na drugi dzień zdolny spawacz pięknie nam wszystko połączył.
Jeszcze raz dziękujemy za tą niesamowitą lekcję dzięki której zyskaliśmy wgląd w kolejne części naszej istoty.
Przetwory w podróży
Przetwory w czasie podróży
Tak – przetwory w czasie podróży.
A kto powiedział, że się nie da???
Już parę lat temu na Kaukazie zaczęliśmy robić warienia (rosyjski dodatek owocowy do herbaty – taki żadki drzemik) .
Teraz też kisimy kapustę – najlepsza na świecie jest mongolska z Gobi, dodając do niej tylko niewiele soli, czasem marchewkę. Bartek ma dużo siły do upychania jej do pojemniczka. Najlepiej tak, aby dużo soku poszło. Przykrywamy z góry kamieniem. Zamykamy pokrywką, która przepuszcza niewielką ilość powietrza.
Potem dajemy do reklamówki, aby się nie wylało w bagażniku samochodu.
Kisi się w zależności od temperatury na zewnątrz – gdy cieplej to szybciej, gdy zimniej wolnej.
I latem po 2-3 dniach jest wyśmienita podkiszona kapusta, później kiszona.
Druga rzecz to ogóreczki:
Szukamy ładnych zdrowych małych ogóreczków, najlepiej od babuszek. Na ok 1,5 kg ogórków (taki mamy pojemnik) 3-4 ząbki czosnku i wiązka koperku. Jak uda się koperek do kiszenia kupić fajnie, ale na zwykłej natce też fajnie smakuje. I zalać wodą z solą.
Ile soli?
To bardzo trudne pytanie, bo po pierwsze zależy od tego czy jest to biała czy np. himalajska, a po drugie zależy od tego jakie lubimy.
Ja daję łyżkę na litr wody. Jak się słabo kisi i czuję, że dałam za mało po prostu bez kompleksów dosypuję od góry.
Na górę kamień, aby ogóreczki nie wypływały, zamykamy, do reklamówki i czekamy…..
I tak jak w przypadku kapusty im cieplej tym szybciej się kisi.
Pamiętajcie, że najważniejsze przy każdej pracy z jedzeniem, jest Wasza energia. Jak jest dobra, przetwory nawet w trudnych warunkach (teren, podskakiwanie) się nie psują, drugą ważną rzeczą jest sama odmiana ogórków, kapusty itp. Tego należy pilnować.
Cebulka solona:
Tego sposobu nauczyły nas Mongołki na Gobi. Szczególnie jest to cenne do przechowywania zielonej natki cebuli.
Cebulkę natkę razem z główka kroimy drobniutko, Układamy w słoiku warstwa przesypując solą. Na kilogram z 1-2 łyżki soli. Lekko ugniatamy i gotowe. Trzyma się w cieple parę dni, a w zimnie na razie mamy 3 tygodnie.
Warienie, dżemiki
Ostatnio w Mongolii kupiliśmy 5 kg boróweczek (były za 6 zł za 1 kilogram) i zrobiliśmy na energii ognia z naszego piecyka – dżemiczki.
Do garnka wrzucam owoce i na wolnym ogniu pozwalam im puścić sok, staram się nie dolewać wody, do tego z pół-łyżeczki cukru na kilogram borówek.
Podgotowuję aż zrobi się bardziej płynne. Zresztą konsystencja zależy od upodobań.
Potem ciepłe do czystych słoiczków, przewrócić słoiczek do góry nogami zaraz, aby nakrętka przywarła.
Smacznego.
U nas bez pasteryzacji do bieżącego jedzenia, trzymają się już 3 tygodnie i wszystko w najlepszym porządku.
Najważniejsza energia wierzcie mi, gdy macie zły dzień szkoda brać się za przetwory, chyba, że dołożycie benzoesanu sodu czy innych konserwantów.
Tak, z konserwantami się uda. Jeden dżemik z brzoskwiń , który 2 lata temu dostaliśmy od mamy Bartka był na Saharze i cieszył się już będąc otwarty upałami w najlepsze. Po przyjeździe połowę jego sprezentowaliśmy mamie Bartka – mówiła, że ten sam smak. A co dodała cukier żelujący z benzoesanem sodu.
A co do energii???
Kiedyś jak jadłam gluten piekłam chleb, zauważyłam, że wychodzi mi w 95%, jednak są momenty kiedy zamiast chleba jest zakalec.
Zawsze następowało to wtedy, gdy nie czułam energii aby to robić, bądź miałam zły dzień.
Pamiętam jak mój ojciec umarł, chyba przez miesiąc żaden chleb nie nadawał się do zjedzenia. Chleb ściągał moje emocje.
2 lata temu pojechałam sama nad Bajkał, Bartek miał w tym czasie kupić borówki od zaprzyjaźnionej babci i zrobić dżemiki. Dałam mu instrukcje.
Jednak olał mój autorytet i zaczął dopytywać się swojej mamy i mojej cioci, które stwierdziły, że musi to zrobić całkowicie inaczej niż ja mu mówiłam, bo inaczej się zepsuje. Nie znały mojego sposobu i wolały go zanegować.
Bartek się całkowicie pogubił, zrobiła się dziwna energia, tym bardziej, że kupowaliśmy specjalnie borówki bo smakowało nam to co zrobiłam rok wcześniej, a nie to co robiła Bartka mama.
W rezultacie dżemiki były 3 razy pasteryzowane, stały w lodówce i pleśniały……..
Tak energia działania……. To co wkładacie potem będziecie jedli i Wy i Wasi bliscy.
Czy chcielibyście abym Was karmiła chlebem z energią smutku po odejściu z tego świata ojca???
A w najbliższym czasie planuję zakisić barszcz. Buraczki, czosnek, woda sól i niech się dzieje…..
Smacznego.
Uzdrowienie landrynki i zakupy w energii wilka
Uzdrowienie landrynki i wizyta w Ułan Ude i okolicy – 30 września do 6 października 2015
Pompa wspomagania nie rabotajet.
Pożegnaliśmy bardzo transformacyjne sanatorium i wsiedliśmy do autka.
Nasze autko nie ma ładowania akumulatorów w czasie jazdy, gdyż zdejmując paski z pompy wpomagania siłą rzeczy unieruchomiliśmy alternator, energia jest tylko pobierana z akumulatorów, dlatego ważne jest słońce, aby przez baterię słoneczną doładowywały się nam one.
Gdy będzie słońce dojedziemy do Ułan Ude i poszukamy warsztatu regeneracji pomp, a gdy się nie uda poprosimy gdzieś po drodze we wiosce o ładowanie akumulatora, bądź poczekamy na słońce. Na ten moment mamy 2 pełne akumulatory. Jadąc bez świateł nasz silnik diesla potrzebuje niewiele energii.
Do Ułan Ude 180 km ok 3 godzin.
Mówimy do widzenia Bajkałowi, zabieramy troszkę nie zadowolonego Gira (który uwielbia wodę), i ruszamy prosząc wszystkie istoty światła o wsparcie w dojeździe do Ułan Ude i uzdrowieniu naszej pompy.
Słoneczko świeci, czasami troszkę za chmurkami, jednak powoduje to, że poziom naładowania obydwu akumulatorów utrzymuje się na poziomie 12,6 V . Jedziemy przez lasy i góry bez świateł – mimo całorocznego obowiązku ich stosowania w Rosji.
Posuwamy się spokojnie do przodu, najgorzej jest na przełęczy ok. 1200 m.n.p.m odgraniczającej Bajkał od Zabajkała zaczyna padać grad z deszczem, słoneczko schowało się za chmury, nie tylko nie ma ładowania, ale wypadałoby użyć świateł dla bezpieczeństwa i wycieraczek.
Jednak dzięki boskiemu przewodnictwu udaje nam się przejechać ten nieprzyjemny odcinek, za którym zaraz rozbłysło światło. Pokazując piękną złotą jesień mieniąca się tysiącem barw.
Ok g. 18 dojechaliśmy na 10 km przed Ułan Ude na jedno z bardziej ulubionych miejsc piknikowych miejscowej ludności. Z wielką wdzięcznością podziękowaliśmy za ten cudowny przejazd i stwierdziliśmy, że jazda i szukanie mechanika o tej porze jest bez sensu – po pierwsze słoneczko nie będzie ładować baterii, po drugie trzeba będzie użyć świateł, co spowoduje, że po 20 minutach zostaniemy bez energii.
Rozlokowaliśmy się na środku polany (energii starczyło jeszcze na ogrzewanie postojowe – czyli grzanie landrynki nocą).
Po bardzo twórczych snach…… rano ruszyliśmy szukać, a może znaleźć mechanika.
U nas w Polsce regeneracja takiej pompy to zazwyczaj 2 dni, zobaczymy jak będzie tutaj. Spotkany właściciel starego Range Rovera (już nas prowadzą – dziękujemy) doradził nam ulicę Szalapina 25, gdzie miał być szrot starych landrowerów (jak się później okazało landroverów tam nie było), pytając w mechanice gdzieś obok, życzliwi mechanicy wezwali super speca, który jako jedyny w tutejszej okolicy mógł się tego podjąć.
Przyjechał za jakiś czas i stwierdził, że regeneracja wiele nie daje, a nowych do landrowerów nie ma. Jedno co można to dopasować pompę z przeróbkami od innego samochodu, tak abyśmy dojechali do domu.
Bartek zaczął tłumaczyć, że nie jedziemy jeszcze do domu i podstawą jest regeneracja lub zamówienie przesyłki z Moskwy lub Polski z nową pompą.
Popatrzył na nas i kazał za sobą jechać.
Trafiliśmy do potężnego warsztatu ślusarskiego, remontów i regeneracji wielkich silników czy czegoś tam, prowadzonego przez jego ojca. Jak się sam przedstawił nie Rosjanina ale Żyda.
Mechanicy rozkręcili pompę i okazało się, że uszczelka na wylocie wałka się wyrobiła, została wymieniona (koszt naprawy 4000 rubli 240 zł) i Bartek mógł mocować pompę.
Znaleźliśmy inny ciepły warsztat gdzie nam pozwolono to zrobić samemu (był wyjątkowo zimny dzień z wiatrem – a trafiliśmy na naprawę tylko samochodów rosyjskich – daliśmy im 60 zł za 4 godziny wynajmu i zdjęcie wiatraczka). Niestety w trakcie montażu okazało się, że wentylator od alternatora wyrobił się na ośce i terkocze. Na razie został zdjęty, jednak trzeba będzie pomyśleć i nad tym.
Podziękowaliśmy wszechświatowi za tak szybką naprawę pompy. Czasem w sanatorium Bartek myślał, że coś powinien robić w tym zakresie , miał wyrzuty sumienia, że nic nie robi. Ale wtedy przestrzeń była na to zamknięta, po co walić głową w mur, kiedy można wejść przez otwarte drzwi, tylko troszkę w innym terminie.
Uwalniam się od przymusu działania na siłę, walenia głową w mur,
Pozwalam sobie działać wtedy gdy otwiera się przestrzeń.
W wielkiej wdzięczności pojechaliśmy na noc do Iwołgińska, do lamy (o tym w kolejnym poście)
W sobotę rano wróciliśmy znów do Ułan Ude zrobić zakupy i załatwić sprawę wiatraczka do alternatora. I znowu kolejny cud. W odnalezionym szrocie na Szalapina 25/3 Pan poformował nas, że jest firma Rjemstart, która zajmuje się tylko alternatorami.
W mieście znajduje się tylko punkt przyjęć, natomiast warsztat z częściami znajduje się na lewym brzegu. Wiatraczków tam było dostatek, więc bez problemu udało się dopasować odpowiedni. I za dwie godziny (niestety była kolejka) landrynka była w pełni zdrowa (koszt wymiany razem z wentylatorkiem 950 rubli ok 57 zł.)
Niedziela to czas na nasze zakupy troszkę do landrynki, tak aby doszczelnić namiot tylni – zbliża się późna jesień – czy już zima. Tutaj jesień jest zdecydowanie krótsza jak u nas.
I troszkę dla nas.
Tym razem wilk wszedł do naszego życia u mnie w postaci spodni, a Bartka pięknej koszulki.
Przynosząc siłę przywódczą. ……
Zmobilizował nas do zastanowienia z czym kojarzy nam się przywódca.
Oboje mamy doświadczenie w zarządzaniu ludźmi w państwowych instytucjach. Niestety musieliśmy tam być wymuszającymi przywódcami, a takimi nie chcemy być.
Uwalniam się od przekonania, że przywódca musi na siłę prowadzić innych i wymuszać na nich pewne zachowania
Pozwalam sobie prowadzić tych i tylko tych którzy tego chcą na zasadach wolności, miłości i radości
To taki kolejny zapewne rozdział w naszym życiu, choć blog za pewne pokazuje nasz świat i mamy nadzieję, że niektórzy czerpią z niego inspirację w tym zakresie w jakim jest im to potrzebne.
Teraz na pewno z większą odwagą jasnością będziemy pisać o tym co dla nas ważne i co nam pomaga w życiu, a co przeszkadza i jak nad tym pracujemy.
A samo Ułan Ude powoli pokazywało nam się w coraz to większej krasie, zapraszając to spacerów po jego ulicach.
Zaprosiło na jesienny targ
Ugościło nas również przepysznymi dim sam chińskimi gotowanymi na parze pierożkami z warzywami (farsz z warzyw obwinięty niewiarygodnie cienkim – papierowym, prześwitującym wręcz ciastem), pyszną wodą z imbirem, cytryną i miodem w sympatycznej knajpce, gdzie nie tylko można zjeść za nieduże pieniądze, ale i sympatycznie posiedzieć.
I już w drodze ku mongolskiej granicy – tak znów jedziemy do Mongolii – zatrzymaliśmy się na dwie noce w Iwołgińsku, tu jak w domu.
Nawet jeden z lamów stwierdził:
„zostawajcie u nas”
Nam trzeba się nasycić zmianami energii i podróżami, ruchem, pójściem w nowe z radością.
Z kolejną pielgrzymką do lamy Itigeowa
Z kolejną pielgrzymką do Lamy Itegełow 16-18 września 2015
Długa noc zaczęła się za Erdenet (350 km przed granicą z Rosją) – był wieczór, słońce kładło się do snu. Zakładaliśmy kupione z miasteczku ogórki do słoika i ściągałam z internetu kolejne odcinki kosmicznej transmutacji, Adama Anczykowskiego, które zamigotały na facebooku mówiąc – pooglądaj nas.
Droga coraz bardziej zatłoczonymi drogami w coraz czarniejszej nocy, była lekka właśnie dzięki słuchaniu Pana Adama. Pojawiały się rzeczy całkowicie znane, ale również takie które gdzieś tylko ogarniałam wcześniej umysłem, a teraz gdy mówiła to osoba której były częścią – dochodziły do świadomości. Otwierały kolejne przestrzenie wewnątrz .
Nie ma separacji, oddzielenia
Wszyscy jesteśmy jednym
Tak, tak z przyrodą to czuję dobrze, ale z ludźmi …….
Nie stawiam granic, ale przecież je stawiam lękami, poczuciem winy, oceną siebie czy innych…
Pokochaj to co nie jest do pokochania dźwięczało w komputerze
Bartek w środku nocy ( o drugiej! – i nie wiedzieć czemu jedzie dalej) dolewa paliwa z kanistra do landrynki (mieliśmy w zapasie, a teraz bez sensu kupować w Mongolii bo jest 2 razy droższe niż w Rosji, w Rosji 2 zł , w Mongolii 3,8 zł). To pierwsza noc w historii jak go znam, gdy jedzie spokojnie, bez przymusu znalezienia miejsca na nocleg i bez senności. Do tego chce mu się jeszcze wlewać paliwo, po ciemku w temperaturze ok. 4 stopni, odmotowując paski!
Co się dzieje???
2,30 w nocy – dojeżdżamy na granicę – zawsze mówili nam, że w nocy poza weekendami nie ma ludzi, a tu…. osobówek, może nie bardzo dużo, ale kilka czy kilkanaście autokarów!
Od razu test kochania.
Pokochaj to co jest nie do pokochania
Może nawet nie gdzieś na dalszym poziomie jak tłumaczy Pan Adam, ale na moim na ten moment.
Do tego o 6-tej rano zmiany urzędników, które trwają i trwają…. szczególnie po rosyjskiej stronie.
Pokochaj co jest nie do pokochania
O 10 rano jesteśmy po rosyjskiej stronie, po zimnej, mroźnej nocy słoneczko ogrzewa przestrzeń…. pokazują nam zmiany jakie zaszły w nas….
Granica to nie był warsztat tego co może być, to był warsztat życia.
Pokochaj to co nie jest do pokochania
Także tych Mongołów pchających się wrednie, wyprzedzających nawet przy granicznym szlabanie, gdy zobaczą troszkę luki, trąbiących. Do tego zmęczenie i chłód nocy.
Po pokonaniu przejścia granicznego powinniśmy iść spać, jednak rozbudzeni ciepłym słońcem poranka jedziemy dalej w kierunku Bajkału, a co za tym idzie Ułan-Ude i Iwołgińskiego Klasztoru z naszym żywym, "nieżywym lamą". Do Lamy mamy ok. 200 km, jedziemy spokojnie, w pewnym momencie zmęczenie ścina nas z nóg. Kładziemy się na 2 godzinki….. i gdy wstajemy jesteśmy w pełni zregenerowani.
Kolejne kilometry, zakupy (doładowanie internetu, zakupy u babuszek na targu) i nagle już przed Iwołgińskiem potężnie czarne chmury spowijają niebo.
Ładnie lama nas wita – śmiejemy się.
Jedziemy, patrzymy w czarną przestrzeń otuloną kropelkami deszczu.
Gdzieś pojawia się myśl gdzie mam kurtkę przeciwdeszczową.
Dwa kilometry przed klasztorem wychodzi słońce oświetlając nam drogę przed nami, takim światłem, które nie sposób przepuścić przez siebie ( i oczy).
Choć dlaczego tego nie zrobić, w końcu jedziemy do lamy – wtedy na horyzoncie pojawiam się piękna tęcza, wyraźna i w najbardziej wyraźnym kawałku podwójna.
Zatrzymujemy się i cieszymy jak dzieci, nie tylko tęczą, ale również tym, że lama tak serdecznie nas wita.
Jakie powitanie – mówimy wzruszeni radośnie.
Z ciemności w światło wszystkich kolorów świata
I znów jak trzy dni wcześniej nad Chubsgul – przepuszczamy to światło przez siebie, bawiąc się i ciesząc.
Przepuszczam światło przez siebie z radością bawiąc się przy tym jak dziecko.
Jesteśmy troszkę w innym świecie – tak mocno zaskoczeni tym wszystkim co się dzieje.
Jednak to nie koniec niespodzianek.
Gdy podjeżdżamy pod datzan widzimy masę samochodów, autokarów, na stadionie jakaś impreza…
Co to jest ….???
Patrzymy, pytając siebie radośnie.
Okazało się, że Этигэл Хамбын хурал dzień kultu Itigełowa – święto w które, w czasie którego lama Itigełow przenoszony jest do głównego datzanu, otwierany (tzn. normalnie siedzi w szklanej klatce, a wtedy jedne drzwi są otwierane i zawieszana jest szarfa na jego ciele, a drugim końcem asystujący mnich błogosławi (czy jak to nazwać ) w czubek głowy pielgrzymów).
Wzruszenie, zaskoczenie ……
Tyle razy takie rzeczy zdarzają się nam w życiu, jednak za każdym razem jestem zaskoczona i wdzięczna za to niesamowite prowadzenie.
Stajemy w kolejce, jak zwykle pielgrzymujący Mongołowie jak zwykle się ryją, jednak stoimy spokojnie formułując intencje. Nie ma separacji….
Jestem innym Ty
Brzmi w mojej głowie, gdy mongolskie pielgrzymki przepychają moje ciało z jednej strony na drugą…
Bartek stwierdza , że skoro nie ma separacji – to są oni tą częścią nas samych – która lubi się rozpychać i pora ją tak samo pokochać.
Poddaję się Twojemu prowadzeniu, w tych wszystkich wartościach których brakuje mi w życiu – mówię do siebie chyba trochę sama zaskoczona tym co mówię.
Zawsze opieram się mistrzom, jednak teraz mam świadomość, że mogę z tego poddania się każdej chwili wycofać, mieć wielu przewodników.
A na ten moment czuję, że mam czego uczyć się od lamy.
W ciało napiera energia, która wyrzuca ciężkość aż kręci mi się w głowie.
Poddaję się temu w radości.
Niedaleko lamy stoi zielona Tara, pokazując sobą , ze można dojść na wysokie duchowe poziomy w ciele kobiety.
W ciele kobiety mogę iść duchową drogą i osiągać jej szczyty
Bezpośrednie spotkanie z lamą jest krótkie, stoję metr od niego, patrzę na jego twarz z ciekawością, a potem gdy pochylam głowę szarfa dotyka mojej głowy. Czuję połączenie z lamą, jednak moja głowa gdzieś się przed tym broni.
Tak, tak nie chciałam mistrza bezpośrednio, a chciałam na odległość przyjść popytać i iść. A przy połączeniu nie ma nauczyciela i mistrza – jest jedność.
Rozświetlam moje ciało, umysł duszę bezpiecznie.
Odchodzimy w tył datzanu, patrzę na lamę, stapiam się z nim, z tą cząstką którą potrafię w jedności.
Całe bogactwo świata jest do Twojej dyspozycji, tylko pozwól sobie na to
Brzęczy w mojej głowie, tak to odpowiedź na lęki o materię, które pojawiają się od czasu to czasu.
Nawet nie jestem w stanie zadać dodatkowych pytań.
Po prostu stoję i patrzę, istnieje tylko lama i ja.
Stojący obok niego mnich ociera twarz lamy z potu…… niesamowite właśnie w tym momencie, gdy czuję z nim największą jedność.
Wychodzimy z datzanu i jeszcze przez szybę patrzę na lamę i wtedy z radością mu macham.
Uwalniam się od duchowego patetyzmu, napięcia, powagi….
Idę moją duchową drogą z radością i zabawą.
Słońce zachodzi, spacerujemy jeszcze po klasztorze dziękując temu wszystkiemu, czego tutaj doświadczyliśmy.
To nie koniec naszego spotkania, na nocleg jedziemy opodal do świętego, klasztornego źródełka (260 ppm, 368 węglanowej , 12 st. C, 2.5 ph) i noc jeszcze spędzimy w towarzystwie lamy.
Zaprosił nas po wszystkich uroczystościach, rytuałach – na spotkanie ze sobą.
Bo rytuały, obrzędy to tylko narzędzie, a nie środek.
Uwalniam się od przymusu uczestniczenia w obrzędach, rytuałach
Pozwalam sobie iść moją własną duchową drogą.
Kolejny program znalazł ujście, program z katolicyzmu – gdzie wg. moich tamtejszych nauczycieli msza była najważniejsza, nawet miałam wrażenie, że można robić w życiu zło – byle się chodziło na mszę.
Z niesamowitą wdzięcznością, gdzieś koło południa następnego dnia, po napisaniu tego wszystkiego opuszczamy rejon klasztoru, napełnieni tym co niewidzialne z zasady, to dlatego znad jeziora Chubsugul jakaś niewidzialna siła ciągła mnie, aby wyjechać.
A tu coś do ciała ciasto sprzedawane z okazji święta w datzanach (mąka, masło i cukier).
Smacznego
O lamie pisaliśmy już w poście: http://brygidaibartek.pl/wyjdz-poza-przeslanie-lamy-itigelow/