osoby mocy
now browsing by category
Pożegnanie z Armenią po 70 dniach
Pożegnanie z Armenią po 70 dniach pobytu w niej 3 grudzień 2014
Pożegnanie było nie można powiedzieć, a iście królewskie w pełnym słońcu i ponownych zaprosinach – przyjeżdżajcie znów Armenia czeka, tutaj zawsze jesteście mile widziani.
A wszystko zaczęło się wraz z magicznym porankiem, gdy po śnieżnej nocy cała okolica była rozbielona, wszystko co ciemne odeszło w przeszłość, została tylko jasność. My również czuliśmy się rozświetleni. Obudziliśmy się niesamowicie wypoczęci . To co było, odeszło. Nasza wibracja znowu była wysoka i radosna. Taka prosta dziecinna.
I z taką energią zjechaliśmy do Gyumri na pocztę wysłać paczki. Paczki wysyła się tylko na poczcie głównej, z innego urzędu pokierowano nas do właściwego.
Tak trafiliśmy na istny kocioł ludźki – jak się potem okazało wypłacali emerytury właśnie dziś. Jednak zaraz zajęto się nami życzliwie. Urzędnicy poinformowali nas, że 2 kg paczka jest najtańsza (o czym wiedzieliśmy) i pomagali nam w naszych dwóch paczkach tak wszystko poukładać, aby ważyły do 2 kg, przynosząc nawet lżejsze pudełka. Bardzo podobały nam się nasze świątecznie popakowane paczuszki.
Gdy wyciągnęłam z zapakowanej paczuszki jeden z prostych kamyczków, to od tej pory Ci pomocni, stali się jeszcze bardziej pomocni.
Jak Was tutaj obsługują – usłyszeliśmy nagle po rosyjsku.
Super – odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą .
Chodźcie na kawę, bo tutaj straszny tłok, jestem Dyrektor całej poczty w Gyumri i przyszedłem na kontrolę.
My wypijemy kawę, a oni wszystko załatwią powiedział.
Doznał lekkiego szoku gdy opowiedział mu wczorajszą sytuację na poczcie w Eczmiadzynie i poprosił aby teraz napisać o jego poczcie.
Co zresztą z radością zrobiłam.
Po odprawieniu paczek Dyrektor bardzo chciał nam pokazać miasto, a szczególnie zniszczone w czasie trzęsienia ziemi w 1988 kościoły.
Tzn. z jednego spadły dwie wieże, a drugi miał błędy konstrukcyjne i cały się rozpadł, teraz jest odbudowywany.
Potęga ziemi. Zginęło wtedy ok. 50000 osób.
Tak, tak trzeba żyć dalej – powiedział pogodnie pan Tom Dyrektor.
Cieszyć się, że można żyć, mój brat, siostra zginęli – dodał .
Pożegnaliśmy się i podążyliśmy na spacer po miasteczku, które teraz pokazywało nam się w świątecznym klimacie.
I nagle na głównym deptaku zobaczyliśmy znajome kobiety poznane w Aspindzie na wannach jesienią,
http://brygidaibartek.pl/dawanie-i-branie-przeslanie-przesilenia/
Co za dzień.
Oczywiście długo trzeba było odmawiać na zaproszenie, jednak coś nas ciągnęło już w stronę Gruzji.
Wszystko dzieje się tak, jak z radością i miłością go zaczynamy.
Ale dzień się nie skończył …..
Wyjechaliśmy z Gyumri przy pięknym słońcu podążając ku Bavrze granicy z Gruzją na wysokości ok 2100-2200 m.n.p.m
I nagle 100 metrów od miejsca gdzie tej nocy tak cudownie wyspaliśmy się – zobaczyliśmy …..
narciarzy biegowych biegających na przetartej przez siebie trasie.
Bartek robił wielkie oczy i chyba do końca nie był pewny czy śni czy nie.
A wszystko w scenerii śniegu odbijającego się w słońcu przy niebieskim niebie.
Podjechaliśmy do trenerów, okazało się, że to kadra Armenii, robi sobie warunki do treningu.
Popatrzcie na tę dziewczynkę mówili trenerzy.
Ona była w Soczi i była tam 62.
Jakże inny świat, zero narzekania, że nie mam przygotowanych tras (a można w tym kraju), a radość z tego, że zawodnik pojechał na olimpiadę. Radość z tego, że można trenować, że można robić co się kocha i dzielić się tym z innymi.
Niestety dla Bartka nie znaleźli rozmiarowo butów, bo tak miałby szansę pobiegać sobie.
Właśnie radość spotkania i chęć dzielenia się z drugą osobą była ważniejsza niż patrzenie, że ktoś może zniszczyć mi mój sprzęt.
Dlaczego tam gdzie dużo materii ludzie boją się dzielić z uwagi, że im ktoś coś zniszczy. A tam gdzie mało szybciej się dzielą???
Może mają dużo, bo cały czas wydaje im się, że im zabraknie i muszą mieć na zapas, a jak się ma mało jak się nie podzielić?
To takie dywagacje, jednak radość spotkania była niesamowita.
Dowidzieliśmy się, że w Armenii nie ma tras biegowych, że oni trenują z najlepszymi za granicą, jak jest śnieg w Europie.
U siebie mają kilka takich miejsc jak to, przygotowywane gdy jest więcej śniegu skuterem. Najlepszą trasę mają w Tsaghadzorze (gdzie mieliśmy wynajęty domek) przy ośrodku przygotowań olimpijskich, która przygotowywana jest ratrakiem jak oni tam trenują. Inni mogą się przyłączyć, nie robią problemu. W całej Armenii nie ma wypożyczalni nart biegowych.
Pożegnaliśmy się radośnie i ruszyliśmy dalej w śnieżną krainę, gdzie słońce spotykało się ze śniegiem, migocząc radośnie. Do tego wyszedł księżyc prawie w pełni, wskazując nam drogę.
Cała przyroda znów cieszyła się na spotkanie, mówiła przyjeżdżajcie znów, tutaj zawsze jesteście mile widziani, a my z lekką łezką w oku jechaliśmy coraz bliżej i bliżej granicy z Gruzją. Słońce powoli chowało się za horyzont, tak jak nasz czas tutaj.
Temperatura spadało robiło się zimno ok 18 godziny było już minus 12, gdy nagle na wysokości ok 2000 m.n.p.m zobaczyliśmy kilka gniazd bocianich i bociany w nich.
Czy są na przelocie? Czy tutaj mieszkają? To jest dla nas zagadką do dziś, bo szczerze powiem potem w restauracji zapomnieliśmy się zapytać. Może ktoś wie? Przecież nad ranem będzie zapewne z minus 20.
Tak już z sentymentu zatrzymaliśmy się w restauracji, która jako pierwsza ugościła nas na armeńskiej ziemi, teraz będzie to ostatni posiłek. Ostatnia energia Armenii i jej ludzi.
I znowu radość spotkania. Czasami tutaj w Armenii mamy wrażenie, że jesteśmy nielicznymi turystami (a jest ich tutaj dużo, w miejscach turystycznych szczególnie Rosjan ) bo ludzie nas pamiętają (nawet w miejscach turystycznych), niesamowite to jest . Tutaj też zrobiliśmy radość i sobie i im.
Tak miło przecież gdy klient powraca, tym bardziej, że teraz mieli bardzo dobrą sałatkę z buraków.
http://brygidaibartek.pl/powitanie-z-armenia/
Już ostatnie kilometry w ciemności przy białej drodze (odśnieżonej) i świecącym księżycu. Na granicy ostatnie formalności wwozu auta (tutaj brokerzy biorą najwyższe prowizje, z nimi trzeba uważać)
Dzień dobry , spotkaliśmy się w październiku w Jermuku – usłyszeliśmy nagle od jednego z urzędników.
Kiedy to było dodał, wy cały ten czas w Armenii?
Tak bardzo nam się podobała i dobrze nam tu było – odpowiedzieliśmy
Przyjeżdżajcie znów teraz zaproszenie było powtarzane z ust do ust.
Praktycznie każdy urzędnik zapraszał nas znów do Armenii.
Zaproszenie, zaproszenie, zaproszenie miło wiedzieć, że jesteśmy tutaj mile widziani.
Dziękujemy, wyjeżdżamy z stąd innymi ludźmi niż byliśmy 70 dni wcześniej!
Dziękujemy za cudowny czas zadumy, refleksji, regeneracji ciała, za tych cudownych gościnnych, pomocnych ludzi na drodze, za tę magię gór – moich ulubionych kopek i Sevanu. Dziękujemy za tę piękną śnieżną odsłonę, za sauny i kąpiele. I za to co wiemy, że tutaj doświadczyliśmy i za to co spokojnie czeka na swój czas.
Armenia to kraj jak Rosja, czy Finlandia, który głęboko zapadł w nasze serce i na pewno przejeżdżając obok nie omieszkamy jej odwiedzić.
Teraz czas na drugą odsłonę Gruzji.
I opuściliśmy Armenię wjeżdżając do Gruzji i znajdując ok.50 km dalej nocleg jeszcze w śnieżnej aurze.
Wsparcie w środowiskach alternatywnych – NAGA PRAWDA
Jedność w środowiskach alternatywnych – naga prawda???
Już parę razy gdy patrzyłam na stronę „Polak potrafi” w sprawie odbudowy domu Pawła Kobielusa po pożarze, rodziło się pytanie dlaczego ludzie nie chcą pomóc?
Środowisko, które mówi o miłości, dobroci, życzliwości, braku biznesu nie chce pomóc temu, który jest pionierem w tym jak żyć w ten sposób. Który żyje tym co mówi?
Który pokazuje prawdę o sobie, który teraz z pokorą i wiarą prosi o pomoc???
Dlaczego???
Może lepiej popierać biznes ekologiczny i tych którzy świetnie sobie w nim radzą, nie do końca uczciwie?
Rodziły się pytania, zdziwienie, a może rozczarowanie.
A może prawda, że gdy potrzeba pomocy na to środowisko nie specjalnie można liczyć.
Szczególnie widoczne to gdy jest się na Kaukazie, którego serdeczność i życzliwość jest wręcz owiana legendami.
Dlatego podróżuje się tutaj cudownie mając dookoła życzliwych pomocnych ludzi. Nie trzeba się obawiać, że ktoś będzie się bał użyć swojego sprzętu aby pomóc, że będzie chciał zarobić na tym, czy nie będzie miał czasu. 80-90% osób potraktuje to jako coś normalnego.
Nam też po 3 dniach stania nad Sevanem rozładowały się oba akumulatory. Poproszeni na drodze rybacy zawrócili, podjechali, wyciągneli swój bez lęku, że coś się stanie, włożyli do naszego samochodu i zapalili go.
Nie filozofowali, że jacy z nas idioci, że staliśmy 3 dni na starym akumulatorze, nie dawali numeru do pomocy drogowej, do wujka sprzedającego akumulatory, praktycznie nie mówili nic, włożyli całą swoją wiedzę aby się udało, bo ich akumulator miał odwrotnie plus i minus.
Po prostu trzeba pomóc i tyle .
Zajęło to parę minut landrynka była uruchomiona, a oni pojechali dalej.
Więcej czasu zajęło by gadanie, kombinowanie i ocenianie.
Właśnie, nie trzeba mieć tutaj najnowszej generacji akumulatorów , żeby pozwolić sobie na noc nad Sevanem, po prostu można poddać się temu co jest, pójść za tym bo przyjaźni, pomocni ludzie są wszędzie.
Można pozwolić sobie na błędy.
No właśnie może nie chcecie pomóc Pawłowi bo popełnił błędy ? Bo poszła iskra, bo budowa była nie ubezpieczona?
A może runęły ideały o domu z gliny i słomy, który nie jest pancerny (drewniany zresztą też). A może ideały o tym, że życie we wspólnocie to też różnego rodzaju sprawy do rozwiązania.
A może ocena tych bardziej duchowych, że spalił się to znaczy, że ma go nie być i oni nie będą w tym uczestniczyć. Potrzeba bycia idealnym, lansowania siebie, korzystania z pomocy drogowej, instytucji, a nie życzliwości drugiego człowieka.
Może odpowiecie mi dlaczego???
Podróżowanie, a może takie życie w podróży, uczy nas pokory wobec nas samych, uczy proszenia o pomoc gdy coś się dzieje. Pokazuje nam nas samych takich jacy naprawdę jesteśmy, bez ściem i idealizowania jakimi chcielibyśmy być.
Pokazuje nam różne światy, różne kraje.
Pamiętam jak rok temu w Salzburgu szukaliśmy części do auta, był piątek po południu, nikogo nie interesowało, że jesteśmy w drodze.
My pracujemy do 18 , proszę przyjść w poniedziałek mówili miło tamtejsi ludzie.
W Maroku na pustyni za pokazanie drogi chcieli 10 euro za 10 km, nie mówiąc już gdyby trzeba było bardziej skomplikowanej pomocy.
Koleżanka sekretarka w dużym koncernie opowiadała jak zepsuł jej się samochód na skrzyżowaniu pod firmą w godzinach kończenia pracy (czyli wtedy gdy większość jej kolegów wyjeżdżała) nikt się nie zatrzymał by pomóc, albo tylko zapytać co się stało.
Tutaj na Kaukazie pomoc jest za dziękuję i zawsze z uśmiechem, serdecznością bez oceny i kombinacji. Ludzie podjadą aby pomóc .
Tak po prostu bez oceny i spojrzenia biznesowego.
Gdzie chcielibyście żyć????????????
Czy nie łatwiej tam gdzie ludzie mają czas się zatrzymać i pomóc?
Czy nie warto naśladować tych, którzy są w tym dobrzy?
W Batumi opowiadano nam historię chłopaka który późną jesienią pojechał do Tbilisi, przez góry ubrany letnio. Nie opowiadano nam jaki był głupi, nieodpowiedzialny, że nie wziął ubrania.
Nikt też nie mówił, że musiał sobie je kupić.
Tylko opowiadano „u nas ludzie dobrzy i go ubrali, dali mu ciepłe ubranie”.
No właśnie czy nie fajnie mieć wokół siebie dobrych ludzi na których pomoc można liczyć TAK POPROSTU ????
LUDZIE W POLSCE SĄ DOBRZY – WIERZYMY W TO, tylko może teraz w pogoni za wskazanym przez reklamy ogonkiem o tym zapominają.
Wiadome część nadużywa gościnności kaukaskiej, dobroci , bardziej inteligentni zaczynają stawać się ludźmi zachodu. Jednak większość jest jak dzieci, z chęcią pomocy drugiej osobie bez oceny jej zachowania i z bogactwem wewnętrznej duszy.
Że we mnie jest taki dobrobyt, że mam się czym podzielić (pieniądze, czas, jedzenie, ubranie, umiejętności)
podzielić tak od serca z tym co potrzebuje.
Nie jest to tekst o tym, aby namawiać Was do wspierania Pawła czy kogoś innego.
Chciałabym abyście świadomie wybrali świat w którym chcecie żyć.
Napisaliśmy to bo „trochę” przeraził nas brak jedności ekologicznego środowiska i jego obojętna „prawdziwa twarz”
Pozdrawiamy z Kaukazu
Link do akcji Pawła
http://polakpotrafi.pl/projekt/ekoosada
Powitanie “drogi” w obfitości i radości
Powitanie drogi w obfitości i radości 30 listopada 2014
Tak powitanie w dalszym podróżowaniu było iście huczne.
Pożegnaliśmy przegościnny domek, który gościł nas przez wiele dni pozwalając transformować siebie. Domek który zaakceptował nas takimi jakimi byliśmy i cieszył się z naszego kucharzenia, medytacji,ćwiczeń, cieszył się z tego, że jesteśmy w nim, tak samo jak my cieszyliśmy się, że stanął na naszej drodze.
Odjeżdżaliśmy z łezką w oku, choć nie obiecywaliśmy, że wrócimy.
Ruszyliśmy z nową energią w nową podróż.
Te ponad 2 tygodnie wyciągnęły stare wzorce i pozwoliły nam stać się innymi ludźmi niż byliśmy parę tygodni wcześniej.
Lekkości nabrał nie tylko nasz umysł, ale i ciało dzięki rozciąganiu odprężonemu.
Dziękujemy za ten cudowny czas transformacji, zobaczymy gdzie teraz nas wszechświat poprowadzi.
Na razie jedziemy do Erewania kupić akumulator i wysłać drobne upominki , dla najbliższych na święta do Polski (paczki drogie 2 kg – 80 zł, a 5 kg 350 zł.), więc upominki będą drobne.
I ruszyliśmy machając domkowi, paląc świeczki w monastyrze Kecharis w Tsagadzor, prosząc o prowadzenie na dalszej drodze i dziękując za cudowne tutaj chwile.
Ruszyliśmy robiąc jeszcze zakupy w zaprzyjaźnionym warzywniaku w Hrazdanie, gdzie otrzymaliśmy cudowny prezent ok 0,5 kilograma suszonych owoców od właścicieli. Tak po prostu dla ugoszczenia nas.
Ile radości. A smak tutejszych owoców taki, że można się szybko zasłodzić.
Dziękujemy za ten cudowny prezent. To taki znak, że jesteśmy na właściwej drodze, że podróż to nasza droga.
I tak przesuwaliśmy się w kierunku Erewania, śnieg znikał wraz z ze zjeżdżaniem z wysokości, a w jego miejsce czasami pojawiała się i zielona trawa.
Zatrzymałabym się gdzieś coś zjeść – powiedziałam do Bartka
Jak tylko jakieś miejsce zagada mów i zatrzymuję się – stwierdził
Za parę minut po drugiej stronie autostrady zobaczyłam piekarenkę ze stoliczkami w środku.
Tam chcę – pokazał Bartkowi
Mam zawrócić – spytał
Tak – odpowiedziałam stanowczo
I zawróciliśmy.
W piekarence nic nie mogliśmy zjeść bez mięsa i sera, Pani z uśmiechem na ustach powiedziała, że jest tylko lawasz.
Fakt lawasz świeżo pieczony, co prawda na elektrycznej płycie, jednak robiony przez uśmiechnięta obsługę.
To proszę dwie kawy, lawasz i keczup. Tylko lawasz taki ciepły świeżutki – zamówiliśmy.
Lawasz okazał się cudowny, przecieniutki i jakiś poetycki w smaku. Niesamowicie chrupki jak czipsy, a przy tym niesamowicie subtelny w smaku. Kawa też wyśmienita.
Z wielką radością zajadaliśmy się tym ciesząc jak dzieci. Stół był cały w okruszkach, jednak po zjedzeniu grzecznie posprzątaliśmy za sobą.
Ile płacę – pytam dziewczyny obsługującej
Nic? – odpowiedziała
Zrobiłam wielkie oczy.
My Was chcemy ugościć, nic nie płacicie!
Podziękowaliśmy i jeszcze z większą radością wyszliśmy z piekarenki.
Ile dziś gościny wszechświata na naszej drodze.
Jak wszechświat nam pokazuje, że gości nas każdego dnia najlepiej jak potrafi, i na tyle na ile my pozwalamy.
Zachowaj swoją wibrację bez względu na okoliczności – dźwięczało w mojej głowie
Tak, tak nawet na autostradzie wszechświat nas przez te przemiłe Panie ugościł, pokazał, że żyjemy w obfitości, jak tylko pozwalamy sobie na radość.
Na nocleg podjechaliśmy do monastyru Gegharda, w którym byliśmy miesiąc temu.
http://brygidaibartek.pl/palimy-swieczki-za-naszych-zmarlych-w-magicznym-miejscu/
Wtedy poza strawą duchową ugościł nas ciepłym kołaczem, teraz Panie nie chciały go pokroić na małe kawałki. Zresztą dziś zostaliśmy ugoszczeni w cudowny, radosny, obfity sposób inaczej i wiązanie kołacza z monastyrem byłoby chyba traceniem energii na coś co nie istotne. No na przywiązanie, że tutaj jest dobry kołacz (i pragnienie jego zjedzenia).
W blasku świec oddaliśmy się medytacji w miejscu gdzie stare wierzenia łączą się z nową wiarą. W miejscu gdzie siła radości kontaktu z Bogiem, z siłą wyższą, ze słońcem, nie przysłonięta została walką, dogmatami religijnymi, czy tym co lepsze.
Dziękujemy temu miejscu, że jest. Jutro z rana przyjdziemy znów.
Teraz rozkoszujemy się mieszkaniem w landrynce wśród skał otaczający Gegharda, przy rozgwieżdżonym niebie.
Sikać mi się chce – stwierdziłam głośno.
Tak to jeden z minusów landrynki – dodałam ubierając buty i wychodząc na śnieg.
To chyba jeden z większych plusów landrynki – krzyknęłam głośniej gdy popatrzyłam w piękne, usiane gwiazdami niebo.
.
Dziękujemy, dziękujemy za ten cudowny dzień, za spotkanych ludzi, za tę radość w sercu.
W landrynce spało nam się super, rano z umysłu kupiliśmy kawałek kołaczu i okazał się ……. zły przesadnie słodki. Po prostu drożdżowe ciasto z nadzieniem cukrowo-mącznym i paroma orzeszkami.
Przepis na Gatę
Nawet cukier czuć było pod zębami. Taki znak wszechświata, że trzeba iść za tym co przyciąga, gości, a nie za starym co było dobre na kiedyś tam………..
Nic nie jest zawsze dobre, ani zawsze złe.
W monastyrze praktycznie byliśmy sami, cieszyliśmy się ciszą, przestrzenią miejsca, z radości ze świeczek zrobiliśmy serce dla tego miejsca aby wzrastało w siłę miłości, radości i ją rozprzestrzeniało dookoła.
Miłość i radość dookoła nas.
Ekowioska – pomóżmy Pawłowi odbudować dom
Prośba o wsparcie przy odbudowie spalonego domu.
Na Podhalu gdy komuś spali się dom, odbudowuje go cała wieś.
W tym przypadku niech odbuduje go wieś (środowisko) ekologiczno-duchowe.
Dlatego prosimy pierwszy raz o wsparcie dla działania naszego kolegi Pawła Kobielusa, wspaniałego ekologa. Jego marzenia idą na razie troszkę pod górkę.
W tym roku zaczął budować dom, jego marzenie, gdy jedna iskra je zniweczyła.
Teraz chce odbudować swój dom, zrobił program na „polak potrafi”.
Jeżeli komuś bliskie jest podejście ekologiczne, tworzenie takiej wspólnoty, wiosek ekologicznych, to wesprzyjcie ile możecie Pawła w jego działaniach.
Może możecie gdzieś udostępnić informacje o akcji, im więcej osób się dowie tym większa szansa, że uda mu się odbudować dom.
Na pewno ogień przepalił nieharmonijne energie, stał się jego trudnym i bolesnym nauczycielem, otwierając teraz na nowe.
Na pewno tym nowym jest proszenie o tak duże wsparcie.
Wierzymy, że się uda i powstanie jego dom, a potem koło niego cała osada, która będzie światełkiem w tamtej okolicy.
Pawła znamy osobiście i wiemy, że jest to na 10000% pewny rolnik ekologiczny. To nie tylko rolnik z certyfikatem, ale on przede wszystkim człowiek i pasjonat, który wierzy w to co robi i jest to jego treścią życia.
Trzymamy kciuki
Więcej o akcji odbudowy i możliwości włączenia się w nią na :
http://polakpotrafi.pl/projekt/ekoosada#.VE38Ao-wT50.facebook
Artykuł o Pawłe z czasopisma wróżka http://www.wrozka.com.pl/rozwoj-osobisty/573-2012/08170/6915-droga-do-brzozowego-gaju?showall=&start=1
Na drewnianym stole w gospodarstwie nazwanym Brzozowym Gajem jego właściciel stawia napar z melisy, pokrzywy, czekoladowej mięty, czarnego bzu i cytrynowej werbeny. Jest sam – żona Grażyna wyjechała na kilka miesięcy na zaprzyjaźnioną farmę do Szwajcarii. Właśnie wrócił z pola wschodzącego żyta i orkiszu, które za jakiś czas zamienią się w mąkę, a potem w pachnący bochenek. Który Paweł Kobielus z 12-letnią córką Julią upiecze, jak zwykle, w glinianym piecu.
Chleb tak uwielbiany przez przybywające tu miejskie dzieci, jak też dziesiątki wolontariuszy z całego świata, którzy pod Andrychowem uczą się żyć blisko Ziemi, czerpać z niej dary z pokorą i szacunkiem. Można więc w Brzozowym Gaju spotkać Andrasza z Węgier, globtrotera bez grosza przy duszy, który zawija tu jak marynarz do portu… Można natknąć się na Anke z Niemiec, szamankę, która u podnóża Beskidu Małego, w swoim symbolicznym czółnie, wśród prawdziwych polskich drzew wypływa do Krainy Duchów.
I globtroter, i szamanka, ale też gromady dzieci z całej Europy przybywają do Brzozowego Gaju, by zobaczyć inne życie niż to w betonowych miastach, zobaczyć, jak wyglądają miłorząb japoński, metasekwoja chińska, tulipanowiec, morwa, pigwa, cytryniec. Jak pachną i smakują polskie zioła oraz nieskażona chemią marchewka i kapusta. To właśnie od kapusty i marchwi zaczynał swoją przygodę z rolnictwem ekologicznym syn i wnuk rolników z Białej Drogi pod Andrychowem.
Wśród zielonych ekscentryków
– Początki były i śmieszne i czasem straszne. Chwilami czułem, że porywam się z motyką na Słońce – przyznaje z uśmiechem Paweł Kobielus. Dwie dekady temu Biała Droga przypominała zwyczajną, małopolską wieś. Mieszkali w niej ludzie, którzy na własne potrzeby uprawiali kawałek pola, ogród i sad. – To był żywy organizm, w dużym stopniu samowystarczalny. A gdy komuś czegoś brakowało, zwracał się o pomoc do sąsiada – wspomina Paweł. Tak jak sąsiedzi do jego taty, bo miał konia, mógł więc wesprzeć ludzi w pracach polowych. W zamian ofiarowywali pomoc podczas zbiorów.
Paweł wyrastał w domu mężczyzn (wychowująca go babcia zmarła, gdy miał 14 lat), dla których uprawa ziemi była surowym, ale cenionym sposobem na życie. Nie buntował się zbytnio wobec rodzinnej tradycji, wybrał technikum ogrodnicze w Bielsku-Białej. Trafił do niego pod koniec lat 80., gdy triumfy święciła w Polsce tak zwana agrochemia. Na lekcjach Paweł nieraz słyszał o zbawiennej roli pestycydów w rolnictwie. I może by w to w końcu uwierzył, gdyby nie trafił na kilka wykładów organizowanych przez ludzi o całkowicie odmiennym spojrzeniu – ekologów i wegetarian, takich jak Jacek Bożek, szef Klubu Gaja, czy Wojciech Owczarz, dziś prezes Fundacji Ekologicznej „Arka”. W tamtych czasach uchodzili za ekscentryków, propagujących szalone na pierwszy rzut oka pomysły. Takie jak idea austriackiego filozofa i mistyka z przełomu XIX i XX wieku, Rudolfa Steinera, twórcy rolnictwa biodynamicznego, uważnego na wpływy kosmosu, otwartego na harmonijną współpracę człowieka z naturą.
W fantastycznym pocie czoła
Tę współpracę Paweł Kobielus poczuł tuż po szkole na biodynamicznej farmie w Niemczech, na którą trafił na rok jako wolontariusz. Tam zobaczył, jak tradycyjne metody uprawy łączy się z nowymi technologiami, dowiedział się, co w praktyce oznacza płodozmian, bioróżnorodność, nawożenie ziemi naturalnym kompostem. Ale też na czym polega cały system nowatorskich rozwiązań, które sprawiają, że gospodarstwo jest przyjazne dla otoczenia.
Wrócił do Polski z głową pełną pomysłów. Jego zapał był tak ogromny, że nawet dziadek i ojciec, tradycjonaliści, nie śmieli oprotestować zmian, które wprowadzał. Nawet tego, że jako wegetarianin nie chciał hodować zwierząt na mięso. I mimo że od początku rozwiewał złudzenia seniorów, iż rewolucja na ich rodowej ziemi może oznaczać większe profity. – Na niemieckiej farmie, na której ludzie pracowali w fantastycznej komitywie, ale i w pocie czoła, zrozumiałem, że rolnictwo ekologiczne to ciężka praca dla idei – mówi Paweł. – Pojąłem, że taki sposób na życie nie przyniesie mi fortuny, bo nakład pracy i koszty w gospodarstwach, których celem jest powrót do świata natury, są niewspółmierne do zysków. Zyskiem są jednak zupełnie inne wartości: czysta ziemia, powietrze i woda, a tego nie da się przeliczyć na pieniądze.
Paweł był jednak przekonany, że za ciężką pracę należy mu się nagroda. Jakież było jego zdumienie, gdy po pierwszym zasianiu na ojcowiźnie kapusty i marchewki zastał pole żółte od gorczycy, innymi słowy – chwastów. – Okoliczni mieszkańcy myśleli, że zasiałem rzepak – uśmiecha się rolnik. Gdy prawda wyszła na jaw, sąsiadki zakasały rękawy i wypieliły z Pawłem hektar pola. W myślach nazwał później życzliwe panie „babocydami”…
Długo jeszcze uchodził za dziwaka, także na andrychowskim targowisku, na którym pierwszy raz pojawił się ze skrzynką własnej kalarepy. I napisem, że sprzedaje żywność ekologiczną, co początkowo wzbudzało uśmiechy. A jednak ktoś spróbował marchewki od Kobielusa, ktoś zauważył, że smakuje i pachnie jak ta z dzieciństwa… I z czasem rolnik-ekolog dorobił się całkiem sporej grupki klientów.
W powodzi uczuć
A potem, w 1997 roku, przyszła powódź. Wszystko zgniło. By przeżyć, Paweł po raz kolejny wyjechał na farmę ekologiczną do Niemiec. Poznał na niej Grażynę ze Śląska, która nie chciała już żyć w otoczeniu górniczych hałd i podobnie jak on marzyła o czystym powietrzu i czystych regułach. W jej oczach zobaczył pasję i bunt wobec świata, w którym ludzie traktują naturę instrumentalnie. Zrozumiał, że łączy ich pokrewieństwo dusz.
Zdumiała go jej bezkompromisowość i wiara w to, że najdoskonalszą drogą do szczęścia człowieka, a także do istnienia w zgodzie z Ziemią, jest droga wyznaczana przez kobiety. Innymi słowy – powrót do matriarchatu, systemu, w którym to kobiety decydują o regułach życia wspólnoty. I w którym nie ma dominacji ani dyskryminacji, a przyrody nie traktuje się jak własność, lecz jak dar.
Kiedy Grażyna, już jako żona Pawła, zawitała do Białej Drogi, zamieniła Brzozowy Gaj – dotąd typową farmę rolniczą – w oazę pełną kolorowych kwiatów, kwitnących drzew, pachnących ziół. I uznała, że powinien to być dar dla wszystkich. U Kobielusów na dobre zagościły więc warsztaty dla dzieci z miasta i wolontariusze. Zakasywali rękawy, w zamian zyskując wikt, ale też poczucie, że robią coś ważnego.
Andrasz z Węgier przybył tu, bo miał dość hulaszczego życia jako kierowca tira. Podobnie prowadził się kiedyś jego ojciec – do czasu, gdy odebrał sobie życie. Pewnego dnia Andrasz zatrzasnął drzwi od ciężarówki, zarzucił plecak i ruszył w drogę. Przemierzał Europę stopem. Zdarzało mu się zatrzymać na dłużej w innych miejscach, choćby w ośrodku dla niepełnosprawnych dzieci pod Wieliczką, gdzie zostawił wszystkie zarobione pieniądze. – Od takich ludzi jak Andrasz wiele można się nauczyć – przyznaje Paweł Kobielus. – Choćby tego, że człowiek może wspierać człowieka bezinteresownie, że bez pieniędzy można żyć i to, o dziwo, szczęśliwie.
W Brzozowym Gaju pojawiła się pewnego dnia Anke z Niemiec, kiedyś pracownica biura podróży, dziś przemierzająca świat wzdłuż i wszerz szamanka. To ona podczas kolejnej wizyty u Kobielusów ze smutkiem zauważyła, że Biała Droga bardzo się zmienia. – Zniknęły łąki i sady, a na polach stanęły hale podmiejskich przedsiębiorstw – przyznaje Paweł. – Ludzie stracili kontakt z ziemią, z tym, co od wieków dawało im siłę. Ogrody zamienili na garaże, a smaczną żywność z własnych upraw i targowisk – na śmieciowe jedzenie z hipermarketów.
Marzenie o ekoosadzie
Grażyna i Paweł zatęsknili za miejscem, w którym ludzie żyliby zgodnie z regułami, jakie obowiązywały w dawnych osadach. W poczuciu harmonii z naturą, samowystarczalności i samopomocy – jak tej, która panowała jeszcze wówczas, gdy tata Pawła użyczał sąsiadom konia. Kobielusowie zamarzyli o ekoosadzie. – O miejscu dla ludzi, którzy myślą podobnie jak my, z inspirującą przestrzenią do życia i tworzenia, pełną harmonii, spokoju, zgody na trwanie w rytmach Ziemi. W którym można by wytwarzać żywność dla siebie, ale też radośnie dzielić się wypracowanym dobrem – wylicza Paweł.
Znaleźli takie miejsce, o jakim marzyli. Kupili kilkanaście hektarów ziemi w Kotlinie Kłodzkiej. Andrasz i Anke poczuliby się tu jak w domu. Bo sporo jest miejsca dla kóz i dobrych sił z szamańskiej Krainy Duchów. W planach Kobielusowie mają tymczasem podzielenie ziemi na mniejsze siedliska. Każdej z rodzin ma przypaść w udziale po hektarze. Swoim pomysłem zarazili już pewną rodzinę informatyków i kilku innych znajomych. Wciąż jednak poszukują osadników, którzy zechcą porwać się, jak kiedyś zrobił to Paweł Kobielus w Brzozowym Gaju, z motyką na Słońce (wszystkich chętnych odsyłamy na stronę www.kobielus.most.org.pl).
Podobnie jak dwie dekady temu, także i teraz rolnik z Białej Drogi ma świadomość, że ekoosada nie jest nadzwyczaj rentowna dla jej mieszkańców. Nie ma jednak innej drogi, jeżeli człowiek chce wyjść z kryzysu, do jakiego doprowadził Ziemię. Od trudnych okoliczności ważniejsi są przecież – tego nauczyły kiedyś Pawła „babocydy” – przyjaźni ludzie. Poza tym nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze. Dobrego życia się nie da.
Sonia Jelska
fot. Bogdan Krężel, Archiwum Prywatne
Powrót do przeszłości refleksje z rybackiej przystani
Powrót do przeszłości 18-20 października 2014 Refleksje znad jeziora Sevan
Przyszło zapowiadane ochłodzenie, a my zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem koło naszego stróża Romana, który bardzo cieszył się ze swoich gości i chciał ich ugościć najlepiej jak umiał.
Roman to bardzo wrażliwa dusza, człowiek który dzięki armii widział kawałek świata służył jako kucharz w marynarce niedaleko Władywostoka, potem był w Kazachstanie. Ciekawią go ludzie i świat. Czuje przyrodę i jest z nią jednością.
Sam pozwala sobie jedynie na alkohol dozwolony tutaj w męskim środowisku, nawet nie dozwolony a uznany za normę.
Więc pije, bo tyle mu zostało.
Sam jest częściowo niesprawny, więc fizycznie pracować też nie za bardzo może.
Ma żonę 10 lat młodszą od niego i dwóch synów 20 i 24 lata, a sam ma 51 lat.
Ciągnie go do podróży, jednak nie jest przyjęte aby na takie rzeczy tracić pieniądze.
Wziął kredyt na 3 lata i wyremontował dom, teraz musi uzbierać pieniądze na wesela dla synów i domy. Bo to rodzice mają zaopatrzyć w nie dzieci.
I tak jedynym fajnym okresem w życiu jest młodość do momentu zawarcia małżeństwa i te okresy wspomina się całe życie. Reszta to już wegetacja i podążanie za schematem.
No wielu mówi mam żonę, dzieci, dom, samochód, wakacje czego mogę chcieć więcej?
Dlaczego ludzie odbierają sobie prawo do szczęścia?
Dlaczego dla schematu rezygnują z siebie?
Dlaczego, dlaczego ??? można by pytać
czy tak ciężko wyzwolić się z schematów?
Chyba tak, u nas (w Europie, w Polsce gdzieś lata 90-te) dzieje się to już od lat 60- tych, obecnie jest internet można nawiązać kontakt z ludźmi podobnymi do siebie, a jednak tak niewielu się na to decyduje.
Co więc jest tak atrakcyjnego w schemacie???
Ma się obok siebie ludzi podobnych do siebie, zawsze jest na co zwalić, nie trzeba myśleć czy wierzyć co dalej, wszystko jest poukładane.
Cena braku myślenia i akceptacji społecznej za cenę szczęścia.
Żyję tak jak prowadzi mnie moje serce, idę za swoim szczęściem bez kompromisów i szukania społecznej akceptacji i zrozumienia.
I tak w niedzielę popadywało więc Roman ciesząc się nami zabrał nas do swojego domu, poznał z żoną i synami, ugościł pysznymi ziemniakami i winem własnej roboty.
Jednak już od rana pił, pił a wieczorem trafiła się imprezka u jego w wagoniku nad jeziorem. Jakieś urodziny ok 10 mężczyzn.
Tutaj świat kobiet i mężczyzn nie przenika się. Każdy ma swój.
Zresztą związek to przedsiębiorstwo, zazwyczaj nie mające nic wspólnego ze zrozumieniem, przyjaźnią. Również wypracowany przez lata układ męsko- damski.
Kobiety zajmują się dziećmi i praktycznie tylko je widzą, domem i ubraniem siebie, a mężczyźni zarabianiem pieniędzy i imprezami z kolegami.
Byłam jedyną kobietą na wieczornej imprezie. Paru młodych chłopaków patrzyło na nas z pode łba i może gdzieś w duchu marzyło o mniej schematycznym związku.
A jak my czuliśmy się na takiej imprezie?
Obserwowaliśmy ich i siebie i świat do którego wiele lat temu należeliśmy. Powiem szczerze, że chodziłam na takie imprezy jednak nigdy nie czułam się na nich dobrze. Bywałam na nich, bo ceną była akcentacja, bo wszyscy tam chodzili, tak spędzali czas i mówili, że fajnie.
Dla mnie nie było fajnie, czułam się źle od jedzenia, alkoholu i gadania nie wiadomo o czym, czy jakiś negatywnych dowcipów.
Im bardziej stawałam się silniejsza tym mniej na takich imprezach bywałam, łącznie z weselami itp.
Bartkowi alkohol i tego typu imprezy pomogły się otworzyć, być wśród ludzi.
Jednak im więcej otwieraliśmy się na duchowe rzeczy tym bardziej takie spędzanie czasu zaczęło od nas odchodzić.
I teraz też widzieliśmy, że nie jesteśmy u siebie, wczoraj była magia, a dziś ………. zaniżanie energii, wbijanie się w schemat.
Tak nam wszechświat pokazał dwa światy.
Magiczne ognisko praktycznie bez alkoholu z ziemniakami i imprezkę urodzinową z wódeczką i rybką. Chyba kiedyś wstydziłabym się powiedzieć, że ta pierwsza ma dla mnie dużo większą wartość, niż ta uznana przez większość osób za właściwą.
I tak odpuszczając przeszłość zakodowaną gdzieś w umyśle poszliśmy spać cali przesiąknięci papierosami.
Zamiast czystego powietrza czuliśmy papierosy, nawet w porannej kupce.
Czego nie chce się czuć paląc papierosy? Nie tylko paląc, ale gdzieś podświadomie zmuszając innych do przebywania w ich dymie (tutaj w Armenii palenie jest nagminne i społecznie dozwolone i akceptowane, jest czymś normalnym w domach i miejscach publicznych).
Poza tym świat rybaków to forma traktowania przyrody jako narzędzia na zarobienie pieniędzy. Ona ma dawać, a ja będę tylko brał. Łowił, zabijał i narzekał, że pogłowie ryb się zmniejsza. Ale dlaczego???
Rano stwierdziliśmy, że nazbieramy rokitnika, zrobimy sok – obiecany przez Romana i zaraz pojedziemy. Jednak znowu czekała nas niespodzianka, wagończyk Romana mieli przestawiać bliżej brzegu – dla bezpieczeństwa, gdyż niedawno ukradli 2 łódki z innej przystani.
A przestawianie wagończyka, to imprezka.
Tym razem gdy weszliśmy do niego, wszyscy już byli nieźle wstawieni. Roman zaczął nam się tłumaczyć, że za godzinę zrobimy sok (mieliśmy go robić wczoraj), jednak my stanowczo stwierdziliśmy, że jedziemy.
Jego towarzysze zaczęli nas zmuszać do jedzenia i picia. Fakt gościnność w tych częściach świata jest niesamowita, praktycznie np. w zachodniej Europie czy Skandynawii nikt nie pomyśli, aby poczęstować drugiego, obcego nawet cukierkiem, a tutaj zaraz jest się hucznie goszczonym. Jednak gdy pojawia się duża ilość alkoholu goszczenie robi się nachalne i dla osób jedzących inaczej niż mięso – trudne.
Uważam, że można coś zjeść z ludźmi prostymi lub mało inteligentnymi, jednak Ormianie są bardzo inteligentni, dobrze wykształceni i nie trzeba im wiele tłumaczyć o odmienności diety ( skąd więc ta nachalność wciskania mięsa i wódki?)
Pożegnaliśmy zmartwionego, ale już pijanego Romana i trochę bezczelnie rozstaliśmy się zresztą pijanej grupy i podążyliśmy w kierunku Sevanu – miejscowości. Aby na nocleg zatrzymać się u stóp Sevanvangu (monastyr) .
Bartek śmiał się, że teraz widzimy jak Roman i jemu podobni niszczą sobie zdrowie alkoholem (i mają tego świadomość), a za parę czy paręnaście lat część ludzi będzie widzieć jak inni niszczą sobie zdrowie samym faktem jedzenia.
Już teraz dobrze wiemy (no poza akademicką medycyną, która jest na usługach przemysłu farmaceutycznego i nie zależy jej na zdrowiu ludzi), że jedną z najbardziej skutecznych terapii na większość chorób jest głodówka.
Więc ……… chorujemy bo jemy…????
Częściowo na pewno tak. Choć wiadome, że jedzenie powiązane jest z myśleniem.
I jedno bez drugiego nie istnieje.
Idę swoją drogą bez oglądania się na innych , dostosowywania do nich i zabiegania o ich akceptację.
A gdy wyjechalismy pogoda zaczęła się przejasniać, znów jakieś warstwy zostały uwolnione i oczyszczone.
Dziękujemy. Wybieramy magię, zamiast schematu.