Armenia
now browsing by category
Z poranną wizytą u śnieżynki
Poranna gościna u śnieżynki 4 października 2014 r.
Mój ulubiony Ararat, moja śnieżynka, która uśmiecha się i macha łapką, a czasami przekornie chowa za chmurami, tym razem zaprosiła nas na najbliższe możliwe armeńskie spotkanie.
Po zjechaniu z gór i całodziennym pobytem w Erewaniu (który ugościł mnie piękną różyczką) z którego wyjechaliśmy ok. 21 szukanie fajnego noclegu przy ruchliwej drodze graniczyło z cudem.
Może wśród pól uprawnych – zaproponował Bartek
Wiesz, że nie specjalnie lubię – odpowiedziałam
ale może być na granicy pól i wsi – ciągnęłam dalej
I nagle wpadła nam w oczy droga w pola, w kukurydzę na samym początku wsi. Wjechaliśmy ulokowaliśmy się przy potężnych roślinkach, i wsparci kukurydzianą energią słodko zasnęliśmy.
Gdy rano otworzyłam oczy i popatrzyłam w okno ujrzałam ją, śnieżynkę, która właśnie stara mi się pokazać .
Czy można lepszy nocleg – uśmiechnęłam się w duchu chłonąc energię Araratu.
Gdy piliśmy poranną kawę, odwiedził nas gospodarz pół, który właśnie wyprowadzał krowę.
Oczywiście tutaj w Armenii czy w Gruzji, spotkanie z właścicielem kończy się miłą rozmową, a często i gościną.
Gospodarz słabym rosyjskim zaczął opowiadać nam o miejscu z cerkwią, gdzie jeżdżą wszyscy i Ormianie i turyści, a znajdujące się na samej granicy z Turcją (Armenia nie ma dobrych stosunków, granice są zamknięte. Nie ma przejść granicznych między Turcją, a Armenią) ok. 6 km stąd.
Czy mogliśmy lepiej stanąć na nocleg?
Czy potrzebne nam przewodniki, wcześniejsze informacje. Miejsce jak chce zaprosić, a wszechświat posłać – znajdzie sposoby, aby to zrobić,
Miejsce to słynne Khor Virap, gdzie jeżdżą wszystkie wycieczki .
Piękna informacja od cudownego człowieka, który bardzo rozpaczał, że na polu prawie wszystko się skończyło i nie ma co nam dać.
Odjechał na rowerku, poganiając swoją krowę. Machając do nas serdecznie.
Jednak gdy odjeżdżaliśmy z pół spotkaliśmy go jeszcze raz, przy polu bakłażana, machającego na nas. Stanęliśmy, a on z naręczem bakłażanów – krzyczy do nas – zrywajcie ile chcecie, częstujcie się.
Gościna w najwyższej formie. Myślał zapewne, po odjeździe od nas – co mogę im dać, czym ugościć……
I wymyślił…….
Są to rzeczy, które nie kosztują sporo, ale pokazują serce ludzi, pokazują chęć dzielenia się, dzielenia sobą z innymi.
Dziękujemy za cudowny poranek , a właściwie jego część.
Gdyż wiedzeni przez duchy podjechaliśmy do Khor Virap, śnieżynka wdzięczyła się, pokazując pięknie na tle cerkwi, w lekko zachmurzonej aurze.
Wyszliśmy na okoliczny pagórek i chłonęliśmy jej energię, medytując wolność radość, miłość .
A śnieżynka coraz bardziej zakrywała swoje oblicze, by w pewnym momencie schować się za chmurkami.
Dziękujemy za kolejny przykład, że :
jak się zaufa to zostanie się poprowadzonym w najlepsze dla siebie miejsca ,w najlepszym czasie .
Magia jeziora Keri – pożegnanie z Aragats
Magia Jeziora Kari – pożegnanie 2 października 2014
I nadszedł czas wyjazdu znad jeziorka Kari. Gdy tam przyjechaliśmy 6 dni temu, gdyby ktoś nam powiedział, że zapuścimy korzenie nie uwierzylibyśmy.
Jednak mieliśmy tu być, w pierwszy dzień właścicielowi hotelu nie chciało się zrobić kawy i posłał nas do Instytutu, który potem stał się naszym domem, bo inaczej do Instytutu nie weszlibyśmy – bo po co? Zresztą zakaz wejścia …….
Dziękujemy za cudowne pokierowanie nas, może właściciel hotelu zagrał niemiłą rolę, ale efekt …..
A my potem już nawet gdy mieszkaliśmy w Instytucie nie mieliśmy ochoty wchodzić do hotelowej restauracji. Dziękujemy wszystkim istotom, które nas prowadzą.
Miejsce nie tylko nas zaprosiło, ale ugościło po królewsku. Pokazując to co dla nas najfajniejsze.
Instytut dawał schronienie od turystycznej zony, ciepło, przestrzeń , okno na Aragats i jezioro.
Zresztą w Instytucie wyłapywane są neutrony z kosmosu, z których potem odczytywane są informacje.
Aragats zaprosił nas do siebie, może nie dając magii w czasie wejścia czy zejścia, ale zaraz potem. Gdy już byliśmy koło Instytutu pierwszy raz przeleciał koło nas drapieżnik. Mówiąc witajcie w mojej dolinie, a dziś nad nami latały kruki i jakiś wielki drapieżnik.
Dziś miałam wrażenie, że wczorajsze wejście na szczyt spowodowało większą integrację z miejscem. Spowodowało, że my udaliśmy się do góry, nie po coś, tylko po prostu, aby razem pobyć. Dlatego nie rozpaczaliśmy nad brakiem widoków.
Zresztą i tak mieliśmy szczęście, że mogliśmy tutaj być , często o tej porze roku droga jest już nieprzejezdna. Zimą leży tutaj 4-6 metrów śniegu średnio.
Cieszyliśmy się rozmowami z Samuelem, Bartek robił mu masaże dźwiękiem, a on częstował nas warieniem z porzeczek (nie gotowanym, przepis dla surojadków, tylko potrzebny klimat z 40 stopniami upałami ) , miodem i jabłkami.
W podróży zawsze tak jest, że trzeba coś zostawić i podążyć w nowe, inaczej podróż nie byłaby podróżą.
Rano było pochmurnie, jednak w miarę dnia słońce zastępowało chmury, robiła się przysłowiowa żyleta.
Samuel polecił nam wycieczkę do źródełka mineralnej wody, ok 2-3 km od Instytutu.
Na wycieczkę z nami wziął się jako przewodnik piękny i ogromny owczarek kaukaski z hotelu, który też wczoraj jakiś czas nam towarzyszył.
Szliśmy w trójkę ciesząc się tym co dookoła, przyglądać przyrodzie , górom . Najpierw droga szła prawie po płaskim by potem zejść ostro w dół w dolinkę. Dolinkę z piękną maleńką o tej porze roku rzeczką, z maleńkimi kaskadami i zabarwioną od żelazowego istocznika wodą.
Do tego słońce, które igrało z przestrzenią. Jakaś magia koloru w tej prostej przestrzeni. Prostej, a zarazem dzikiej, rzadko odwiedzanej, cieszącej się na kontakt z człowiekiem.
Jednak nie widzieliśmy źródełka, poprosiliśmy naszego przewodnika o jego wskazanie i on z radością poprowadził nas w górę strumienia, do miejsca gdzie wypływała tak cenna mineralna woda. Obok wypływała woda z węglanem wapnia, dając taką magie koloru brązowego złota z bielą.
Woda była lekko gazowana, w ten ciepły dzień sprawiła nam bardzo dużo radości. Potem razem z naszym cudownym przewodnikiem skierowaliśmy się w drogę powrotną, trochę drażniły go nasze dłuższe postoje i w pewnym momencie sam poszedł do domu. Jednak do tego momentu wskazywał nam najlepszą drogę z możliwych.
My syciliśmy się widokami, medytowaliśmy przestrzeń, czasami gdy zamknęłam oczy, a potem je otworzyłam, chwaliłam tego co stworzył świat za piękno w które je dał.
Strażnik Aragats mrugał do nas i zapraszał do ponownych odwiedzin na wiosnę, a cała przestrzeń cieszyła się razem z nami wspólnym spotkaniem.
Słońce, które spadło na ziemię,
Kamienie uśmiechnięte.
Wszyscy cieszyli się sobą.
Siadając na kamieniach chłonęliśmy przestrzeń, gdy nagle znad Jerewania zaczęły napływać, czarne chmury. Teatr skończony, czas żegnać się z tą cudowną przestrzenią, która dała nam to czego chyba najbardziej potrzebowaliśmy w tej podróży, często tęskniąc w duchu za Finlandią.
Dziękujemy, dziękujemy na pewno będzie w naszym sercu i gdy będziemy gdzieś w pobliżu jak nas zaprosi – przyjedziemy znów.
Aby nie fundować sobie szoku wysokości, ani szoku cywilizacji, zjechaliśmy na 2200 m.n.p.m i zapodaliśmy sobie nocleg z widokiem na Ararat.
Aragats 3880 m.n.p.m Mgliste niebo
Aragats 3880 m.np.m we mgle 1.10 2014
Gdy wjechaliśmy do Armenii, Aragats machał do nas ręką. Teraz byliśmy pod nim, u jego stóp. Nie mieliśmy wielkiej chęci zdobywania szczytu. Tym bardziej, ze pogoda się zmieniała raz było słonecznie parę godzi, a potem znowu była burza z wiatrem pod 100 km na godzinę.
Gdy nie ma się ciśnienia iścia na szczyt – po co się ruszać w taką pogodę. Tym bardziej, że w instytucie czuliśmy się jak w domu. Chronił nas od zony turystycznej (będącej obok w hotelu, do którego restauracji przyjeżdżały wycieczki) , a my byliśmy odizolowani. Taki znak, że nawet w miejscu totalnie komercyjnym i turystycznym można znaleźć super miejsce.
W środę rano, gdy otworzyliśmy oczy, zobaczyliśmy piękne słońce i znowu pięknie ośnieżone szczyty.
Idziemy w kierunku Ararats, padła decyzja. Czy dojedziemy to się okaże. Jednak oboje czuliśmy, że warto iść. Świeciło piękne słońce, jednak wiał wiatr temperatura przy jeziorku była ok 0. Chmury przelatywały to nad nami to przez nas. Czasem widzieliśmy 100 km dookoła, a czasem parę kroków. Tak jak w życiu,. Czasami wydaje nam się, że nie ma wyjścia, a potem odsłania się cała przestrzeń. Czy może to lekcja zaufania we mgle, że nie widząc celu, krok za krokiem zmierza się do niego.
Mimo, że w ostatnich miesiącach mało chodziliśmy po górach , czy uprawialiśmy jakieś sporty, droga szła nam spokojnie. Powoli we własnym tempie pieliśmy się w górę. Droga na początku jest praktycznie płaska , jednak tutaj najłatwiej zwieść się tym, aby iść w kierunku szczytu i wparzyć w głazowiska – zamiast komfortową drogą. Znaliśmy to ze spacerów, z zaprzyjaźnienia się z przestrzenią, dlatego wiedzieliśmy, że najpierw musimy oddalić się od szczytu by potem do niego skierować.
Na pewno sporym utrudnieniem był śnieg, który powodował, że szło się ciężej. Jednak widoki, gdy odsłaniały się chmury, oraz rześkość powietrza nagradzały niewygody iścia. Tym bardziej, że śnieg był zmrożony. Bowiem im dalej szliśmy, tym temperatura spadała i wiatr był bardziej przenikliwy.
Droga stawała się bardziej wyraźna i zaczęła wić się wygodnymi, wyraźnie jeszcze przy tej ilości śniegu, zaznaczonymi serpentynami. W miejscach gdzie było zawiane, śnieg sięgał czasem kolan. Szliśmy powoli, wysokość robiła swoje, zastanawiam się czemu mi tak ciężko, skoro droga nie jest taka ostra.
Czasami szliśmy w chmurach, czasami w pięknym słońcu. Przez 90% drogi szliśmy sami, nie widząc nikogo. Bylismy sami, my i przyrodą ciesząc się sobą i ucząc nawzajem Dopiero kawałek przed szczytem zobaczyliśmy idących granią (inną drogą) 2 turystów, z którymi spotkaliśmy się na szczycie.
Na szczycie siedzieliśmy w mlecznej mgle, przy temperaturze z -10 i wiejącym wiatrze, co spowodowało, że nie doczekaliśmy kolejnego prześwitu pięknego słońca. Przy prześwitach widać Aragats szczyt najwyższy mający 4090 . Nam pokazywał się z dołu, z góry nie chciał
Na szczycie byliśmy w niebie, trochę mało widać było dookoła, ale przyjdzie czas by rozszerzyć tę przestrzeń i zobaczyć cuda nieba, raju na ziemi.
Schodziliśmy potem szybko , aby się rozgrzać . Droga, gdy nie jest zbyt ostra szybko ucieka. Poza tym wyszli z mgieł i świat stał się kolorowy i słoneczny. Wróciliśmy jeszcze z mało znanego nieba na piękna ziemię.
Zresztą sama droga nie jest daleka nam tam i z powrotem, bardzo wolnym tempem w śniegu zajęła ok. 6 godzin. W Instytucie mówili nam, że latem trwa 4 godziny .
Góra tzn. jeden z jej wierzchołków zaprosił nas do siebie, pozwalając na niego wejść. I wraz z parką Rosjan, cieszyć się wspólną przestrzenią w znajdującym się tam schronie. Nie dała mi satysfakcji z przekroczenia 4000 m.n.p.m jednak pokazała, że jeżeli zaprasza, to kondycja i przygotowanie fizyczne nie mają większego znaczenia.
Nas cieszy również to, że będąc w instytucie jedliśmy w ostatnich dniach niewiele (była tam lekka atmosfera)– jakieś zmiksowane z wodą warzywa, czy troszkę ziemniaczków. Jakaś herbatka z warieniem czy owoce (ale ich prawie nie mieliśmy) i przy takim jedzeniu – nie jedzeniu bez większych problemów weszliśmy na szczyt ( bez uczucia głodu w trakcie i po zejściu).
Nie tylko weszliśmy i zeszliśmy, ale na drugi dzień nie mieliśmy żadnych zakwasów.
Jedynym efektem ubocznym naszego wejścia były spalone twarze – szczególnie Bartka ,czerwona i spuchnięta – tak jakby nigdy po górach nie chodził i nie znał operacji słońca, na wysokościach – jeszcze przy śniegu – schodził Alpy łącznie z Mont Blanc (hihihi).
Fakt od lat nie używamy kremów z filtrem, odkodowaliśmy programy, że skóra musi się palić. Wcześniej też będąc na jeziorkiem 3200 przy słońcu i śniegu nic nam się nie stało (również jesienią w Atlasie na podobnych wysokościach).
Tutaj jednak ruch, wiatr , śnieg, słońce zrobiły swoje.
Fakt smarowaliśmy się przed wyjściem w góry olejkiem z dziurawca, jednak widocznie na takiej wysokości i z naszymi podświadomymi przekonaniami nie był w stanie nam pomóc.
Dziękujemy górze przede wszystkim za to, że pokazała nam, że jak idzie się swoją drogą rzeczy według wielu za niemożliwe są możliwe (bez przygotowania, kondycji na 4000 m) . Gdy tylko prowadzą tam przyjazne siły.
Dziękujemy za wszystko czego tutaj doświadczaliśmy .
Bartek przeczytawszy ten post stwierdził, tak widać z niego jasno zadaniowy charakter wejścia na szczyt. Tak magia gdzieś się ukryła tak samo jak Ararat. Może to jego dzieło?
A może po prostu w tej czystej przestrzeni to co wnosimy to dostajemy?
Po prostu pokazano nam nasze programy do wchodzenia na szczyty???
Będziemy się temu przyglądać.
Radość pierwszego śniegu
Radość pierwszego śniegu 29 września 2014
Gdy otworzyliśmy rano oczy, nie mogliśmy uwierzyć w to co widzimy.
Jakaś bajka
Czy na pewno nie śnię ??? – zastanawialiśmy się
Czy to widzę to sen czy rzeczywistość za oknem ?
Po wczorajszym dniu, gdy wiatr wiał w prędkością 100 km na godzinę, padał deszcz niekoniecznie w pionie . A na zewnątrz nie chciało się wysunąć nawet końcówki paznokcia , dzisiejszy poranek kojarzył się z jakimś nienormalnym zjawiskiem.
Piękne słońce i ośnieżone szczyty.
Taki cudowny prezent od tego miejsca, tak jakby słyszało, że taka pogoda jest najbliższa naszemu sercu .
Jednak miejsce nas wcześniej przetestowało, gdy przyjechaliśmy tutaj 2 dni temu też było słońce, jednak potem, przedwczoraj w nocy, pogoda zaczęła się psuć. Landrynka kołysała nas do snu, a wyjście na zewnątrz się wysikać było bardzo ekstremalną przygodą. Deszcz zacinał tak, ze uradzające krople stanowiły spory ból.
Rano ugotowaliśmy kawę w samochodzie – tak ostatnio bardzo polubiliśmy gotowaną kawę z cukrem.
I delektując się smakiem patrzyliśmy na to co dzieje się na zewnątrz.
Zostańmy tutaj na parę dni – powiedziałam do Bartka
Zmarszczył oczy, popatrzył na mnie spode łba
Przecież chciałaś jechać do kurortu, popić wód, poleżeć w wannach – powiedział
Tak, ale teraz poczułam, że chcę nacieszyć się wysokością – odpowiedziałam.
Tu w landrynce? Ja się nie zgadzam! Przecież hotel skreśliłaś (nastawiony na bogatych turystów, właściciel nieprzyjemny, mimo że cena niska 40 zł za osobę ) – odpowiedział lekko poirytowany.
Może przyjmą nas w instytucie, są bardzo mili, jak mamy tu być to duchy pomogą – odpowiedziałam
Tak, to ja też chcę – stwierdził Bartek
Poszliśmy, a bardziej skuleni pobiegliśmy 100 metrów przy zacinającym deszczu do instytutu.
Samuel z radością zgodził się za niewielką opłatą nas przyjąć. (kontakt do Samuela w sprawie zatrzymania się w Instytucie, zna angielski i rosyjski i w ogóle jest niesamowitym człowiekiem (samvel_parsamyan@inbox.ru , telefon do Erewania +374 98-337-250. Pracują oni tutaj na miesięczne zmiany) Dostaliśmy pokoik cieplutki (elektryczny grzejnik) i do WC nie trzeba wychodzić na zewnątrz jaki luksus, którego w normalnych warunkach nie doceniamy. Wydaje nam się, że tak musi być.
Podróżowanie daje komfort świadomego patrzenia z wdzięcznością na udogodnienia cywilizacji.
Rozbudza niesamowitą wdzięczność, za wszystkie udogodnienia, jak ciepły prysznic, WC , pralkę automatyczną (tutaj też nam dano możliwość wyprania rzeczy w pralce, pierwszy raz w czasie naszej podróży – do tej pory praliśmy ręcznie).
Takie drobne cuda. Patrzenie przez szybę na szalejący wiatr i słuchanie jego dźwięku też miało całkiem inny wymiar. A pokoik dostaliśmy z widokiem na jeziorko i Aragats. Takie drobne cuda, możemy tutaj zostać przez 4 kolejne dni.
Jakaś bajka, sympatyczni ludzie, ciepłe WC, prysznic, pralka, dostatek prądu (w samochodzie mamy przetwornicę napięcia z 12V na 220V , jednak gdy dłużej stoimy i ładujemy komputer, baterie, telefony, korzystamy z lodówki, webasta, itp., akumulator się rozładowuje) piękny widok nawet w deszczu i parę dni zatrzymania.
Podziękowaliśmy za ten cud i ciesząc się przestrzenią inną niż nasza landrynka spędziliśmy dzionek.
Dzionek w którym wiatr z deszczem przewiewał i oczyszczał wszystko co stare, ciemne, niepotrzebne. Aby rankiem właśnie pokazać niesamowitą jasność i światło.
Słońce odbijające się w śniegu rozświetlało świat, świat który po wczorajszym przewianiu był czyściutki i przejrzysty.
Szybciutko zebraliśmy się i ruszyliśmy na spacer. Zapadając się czasem w śniegu po kolana i ciesząc się jak dziecko z pierwszego śniegu (trochę był za ciężki na bałwana) Ararat machał do nas, wydzierając głowę ponad chmury, które zasłaniały Erewań. Byliśmy powyżej chmur, czy w niebie? Na ziemi, a w niebie jednocześnie. Taki ideał stworzenia.
Dla nas na pewno to było nasze niebo, w tym miejscu, w tym czasie z tymi ludźmi (jeszcze nie było nikogo, byliśmy tylko my i przyroda) , wszystko było wysokowibracyjne, wchodzące tak w inne przestrzenie niż znaliśmy dotąd, że pojawiły się lęki. Lęki przed nowym, innym, pięknym. Światem,w którym światło jest najsilniejsze z możliwych – bo czyż słońce razem ze śniegiem nie tworzy świetlanego królestwa…???
Medytowaliśmy przysiadając na cieplutkich już kamieniach i obserwowaliśmy, jak słońce powoli roztapia śnieg i jak chmury coraz bardziej zasłaniają scenę, gdzie jako dwoje aktorów bawimy się ze światłem.
Spacer nasz trwał ok. 3 godzin, gdy mogliśmy cieszyć się niesamowitym światem, ciszą, przestrzenią, samotnością. Dopiero gdy byliśmy na dole pojawili się ludzie, którzy szli na Aragats (już w mgle i chmurach). A nas na herbatę zaprosiła obsługa ze stacji meteorologicznej. Furorę robiła kupiona na targu staroci w Finlandii moja czapka. Okazało się również, że u nich też można się zatrzymać (warunki wyglądają na skromniejsze niż w instytucie, a może to ludzie…? – cena też niewysoka 25 zł. od osoby – nocleg ) poza tym zimą, gdy jest tutaj 5 metrów śniegu mogą przywieźć tutaj turystów na narty. Ceny uzgadniane indywidualnie (najlepiej turowe), a warunki są super.
Kontakt – mówią tylko po rosyjsku
vahan-85@mail.ru , tel. +37477666460
Nas na razie Aragats nie zaprosił na górę, może do 2 października zaprosi, może nie. Nie jest to naszym głównym celem. Fakt, czasami włączają mi się chciejstwa na przekroczenie granicy 4000 m.n.p.m (nigdy nie byłam powyżej 3700-3800, Bartek był na Mount Blanc, więc 5000 dla niego będzie dopiero nową wysokością).
Kiedyś zdobywaliśmy szczyty, wbiegaliśmy na nie i zbiegaliśmy z nich – jak większość przyjeżdżających tutaj z Erewania wycieczek, sami żyliśmy w tempie życia, w którym trzeba było biegać za swoim ogonkiem i osiągać jakieś mało istotne do szczęścia rzeczy.
Teraz mamy czas i pokorę do gór, wiemy, że jak nas zaproszą to wręcz wniosą na górę i droga na nie nie będzie ciężka, nawet jeżeli szłaby pionowo w górę Tutaj też doszliśmy w pierwszy dzień do 3700 nie czując zmęczenia, po 1,5 miesiąca praktycznie małej ilości ruchu. Teraz też cieszymy się wspólnym byciem z przyrodą, górą takim wzajemnym przenikaniem.
A wejście na nie jest takim samym pójściem za energią (zaproszeniem) jak pobyt tutaj.
Dziękujemy tej cudownej przestrzeni za ten parogodzinny spektakl specjalnie dla nas. Dziękujemy za te lekcje, przekazy które tutaj doświadczamy, za tę magię, ciszę, śnieg i zatrzymanie.
Jedzeniowo-niejedzeniowy c.d Jezioro Kari
Jezioro Kari 27 września 2014 Jedzeniowo-niejedzeniowy ciąg dalszy.
Po porannej deklaracji (że chcemy iść w kierunku czystego odżywiania światłem i jeździć po miejscach wysokoenergetycznych) ok. 20 km od jeziora, wszystko potoczyło się magicznie, ale może inaczej mówiąc pranicznie.
Dojechaliśmy nad jeziorko i ………….
Jakie było nasze zdziwienie, gdy nad jeziorem na wysokości 3200 m.n.p.m zobaczyliśmy budynki w różnym stanie i betonowe ogrodzone jeziorko. Pikanterii dodawali robotnicy robiący właśnie drogę.
Może nie było upału, ale ok. 20 stopni i słońce powodowało, że zamiast świeżego powiewu górskiego powietrza roztaczał się zapach asfaltu.
W sumie to już dawno przyzwyczailiśmy się do takiego jak to nazywamy ruskiego foto-shopu.
Po prostu trzeba wyciąć brzydkie części i …… wszystko nabiera innej energetyki.
Aby oswoić się z miejscem postanowiliśmy wstąpić na kawę do jedynej tutaj restauracji – hotelu.
Pan chyba właściciel niezbyt przyznam tonem oświadczył, że kawy nie ma.
I wysłał nas obok do instytutu fizyki, gdzie mieli mieć kawę . Wiedzieliśmy, że miejsce wymaga oswojenia i chwila integracji z miejscem stworzonym przez ludzi dobrze nam zrobi.
Idąc w kierunku wskazanego budynku, po drodze minęliśmy bramę ze znakami zakaz wstępu – materiały niebezpieczne radioaktywne. Co my tutaj robimy? – stwierdził Bartek. Aż dziwne, że nas to nie odstraszyło i z pewnością poszliśmy dalej.
Weszliśmy do stołówki gdzie na nasze szczęście siedziało paru mężczyzn.
Możemy się napić kawy – zapytaliśmy
Tak 500 (4 zł)
Nie ma problemu stwierdziliśmy i usiedliśmy przy długim stole.
Panowie prawie kończyli śniadanie.
Odezwała się ormiańska gościna i zaczęli nam tłumaczyć, że nie mogę nas częstować, bo mieszkają tu miesiąc i na miesiąc przywożą jedzenie.
Jednak wódki mają dostatek i tym poczęstować mogą.
Zaczęliśmy się wzbraniać ,
maleńki za znajomość
Po wódce trzeba zagryźć , więc podsunięto nam pomidory, a gdy nie rzuciliśmy się na niego, cały stół należał również do nas.
Gdy wcześniej wzbraniali się przed częstowaniem, teraz wręcz nachalnie zapraszali.
Zaczęliśmy mówić, że mało jemy (co w Armenii na szczęście nie dziwi) od dziecka nie lubimy mięsa ……
I nagle dostaliśmy następne informacje odnośnie niejedzenia….
„Skoro dostaliście taki dar, że nie musicie jeść mięsa i jecie mało to dzielcie się tym z innymi”
– odpowiedział starszy mężczyzna jak się potem okazało szef zmiany.
Nie przejmujcie się innymi, jak nie chcecie jeść, odmawiajcie tym co chcą was na siłę nakarmić – powiedział
Zaczął opowiadać, że gdy był małym chłopcem jego matka kładła na stole jedzenie i każdy jadł ile chciał nigdy nikogo nie zmuszała. Sama dożyła w dobrej formie 90 lat i do końca miała swoje zęby.
Mądra kobieta – stwierdziłam
Tak mądra, ale to jest wiedza znana od tysięcy lat, to nic specjalnego – powiedział Samuel – szef zmiany
Tak, znane od 6000 lat, tylko ilu chce z tego korzystać – zaśmiałam się – szczególnie rodziców.
Ja też miałam to szczęście, gdyż od dziecka nie chciałam jeść mięsa robiąc rosołowe prysznice zmuszającym mnie to tego babciom, czy wynosiłam zachomikowane między policzkami mięso z obiadu z przedszkola do którego zmuszały mnie Panie przedszkolanki.
Do tego miałam straszne problemy z żołądkiem. Rodzice zabrali mnie do wtedy jednego z lepszych lekarzy dziecinnych w Bielsku Lekarza Ziai (chyba mu świeczkę pójdę zaświecić jak ktoś wie, gdzie jego grób). Pan doktor pooglądał mnie i stwierdził, że :
Dziecko wie najlepiej co jest dla niego dobre i ja sama mam decydować co mam jeść.
Nastała jedzeniowa wolność. Miałam fazy, że jadłam mięso – bardziej społecznie, bo rzadko mi smakowało, jednak nigdy nie byłam zmuszana do jedzenia i przez lata nauczyłam się obserwować organizm co dobre, a co złe dla niego.
Bartek miał niestety dużo gorzej, gdyż żył w domu gdzie był kult i terror jedzenia.
A przecież matka naszego znajomego obecnie miałaby ze 100 lat lub więcej – znane były zasady wolności jedzeniowej już dawno.
Ludzie nie mają wykształcenia w zakresie jedzenia – stwierdził Samuel
I napychają swoje żołądki, a trzeba mieć połączenie żołądka z umysłem, a wtedy człowiek je to co mu służy.
Przecież wiadome, że z kosmosu czerpiemy jedzenie i nawet syntetyzujemy białko – rozgadał się nasz nowy znajomy
To przecież wiadome od lat – dodał
O 8 rano jasna stanowcza prośbo-intencja co do odżywiania pranicznego, a o 11 pierwsza lekcja w tym zakresie, a może nie lekcja tylko utwierdzenie w przekonaniu, że idziemy dobrą drogą.
Pożegnaliśmy naszych nowych znajomych, obiecaliśmy wrócić po południu.
Pogoda była piękna, słoneczna góry się wdzięczyły, Ararat spoglądał spod kołderki, jak tu nie iść się z nimi przywitać.
Nie zdecydowaliśmy się iść na szczyt – zresztą Aragat ma 4 szczyty po ok 4000 m.n.p.m, ale iść przywitać się z doliną, pogadać z kamieniami, duchami miejsca.
Już dostaliśmy więcej niż mogliśmy się spodziewać, tyle informacji mówionych z serca.
Komercyjne zachowanie właściciela restauracji (nie chciało mu się zrobić kawy) zaowocowało pięknym spotkaniem i masą informacji.
Ugościli nas już pięknie.
Jednak jeszcze Wszechświat chciał uzupełnić otrzymane informacje.
Przechadzając się pomiędzy kamieniami na których widoczna była zastygła lawa usłyszałam:
Gdy człowiek musi jeść jest jak niemowlak, który musi ssać matkę, matkę ziemię. Jej pożywienie jest mu bezwzględnie konieczne do życia. Musi ją „doić”. Gdy uwalnia się od jedzenia staje się dorosłym, świadomym człowiekiem.
Gdy spacerowaliśmy pomiędzy kamieniami pojawiły się kółka roślin, tak jakby je ktoś posadził. Właśnie specjalnie w kółko???
Niektórzy twierdzą, że są to znaki elfie. Patrząc na ich ilość troszkę domostw tutaj jest. Tym bardziej, że jest i masa kamieni. My czujemy się bardzo przyjaźnie przyjęci.
Dziękuję tej pięknej przestrzeni za cudowną informację cudowny dzień, który jeszcze miał cudowny wieczór z naszymi nowymi znajomymi z instytutu.