Armenia
now browsing by category
Karabach żegnał nas orkiestrą
Karabach żegnał nas orkiestrą 9-10 listopada 2014
Może jutro wyjedziemy z Karabachu – powiedziałam do Bartka, gdy przyjechaliśmy do Zuar
Nie wiem, może lęki, może przeczucia, a może po prostu dostaliśmy to co mieliśmy dostać i czas się zwijać. Przecież nie czujemy się tutaj lekko – odpowiedziałam
Jak już tu wjechaliśmy to może jeszcze zobaczylibyśmy jakieś góry – mamrotał Bartek
Tak linię frontu na wschodniej granicy – polemizowałam
Tak wizę dostaliśmy na Karabach, na której napisano, że możemy poruszać się po Karabachu z wyłączeniem linii frontu.
Pojedziemy z powrotem do Stepanekertu, zjemy zielony chlebek i pojedziemy w stronę Tatevu (Armeni) – powiedziałam.
I to osoba, która chce być na pranie, dla chlebka pojedzie 200 km rozwalającą się drogą. Nie zgadzam się – stwierdził Bartek
Dobrze Ci tu – ciągnęłam
Nie – odpowiedział
Wziął mapę i za chwilę pokazał najkrótszą drogę wyjazdu z Karabachu.
Przez przełęcz …………. zjeżdżającą prosto nad Sevan. Wszyscy tamtędy jeżdżą – jest przejezdna.
Tak, ale chciałeś Tatev i nie widzieliśmy jeszcze południa Armenii, więc tamta droga najprostsza – ripostowałam
A może Tatev nie teraz – zamyślił się Bartek
I tak słuchając duchów zdecydowaliśmy wyjechać z Karabachu.
Spaliśmy przy samych basenach,a księżyc miało się wrażenie, że kąpie się w nich, oświetlając je piękną świetlistą latarnią.
Czasem przyjeżdżali ludzie (mężczyźni) kąpać się w nim po nocy, jednak ruszył się jakiś wiatr i nikt dłużej nie wysiedział w wodzie.
Nagle przyjechał bus, kilka kobiet i mężczyzn. Zaczęli się bardzo głośno zachowywać. Takie wyzwolone kobiety.
Ale czy wyzwolenie to brak szacunku?
Albo zahukanie w domu i kontrola wszystkiego i wszystkich, albo krzyk, wrzask, alkohol i brak szacunku dla innych? (widzieli, że śpimy obok) .
Czy taki musi być początek samodzielności ?
W nocy miałam przekaz, aby wstać i iść się wykąpać, wziąć ręcznik i nago wskoczyć do basenika.
Jakieś wewnętrzne lenistwo wstrzymało mnie przed tym (ojj ile to razy wizje padają, bo nam się nie chce).
Ranek obudził nas obserwacją naszych sąsiadów, którym było zimno i weszli do letniego domku biesiadowego i tam wstawili grill, aby ogrzać pomieszczenie (brak szacunku, również do materii, zniszczą, ale nie swoje).
Dym wychodził przez firanki, i wolne miejsca między nimi, odymiając wnętrze dachu, co w czasie upałów na pewno uniemożliwi pobyt w nim ze względu na przenikający zapach. Do tego wymiana firanek i pewnie malowanie dachu – remont.
Zrobiliśmy zdjęcia, na ten moment jeszcze dla swojego bezpieczeństwa, bo wszyscy widzieli nas śpiących na terenie baseników, a oni przyjechali w środku nocy, więc po co dawać taki obraz turysty z zachodu.
Zresztą Ormianie rzadko szanują to co na zewnątrz (choć taki wandalizm widzieliśmy pierwszy raz) widzą co moje i tyle. Wszędzie na świecie tak jest i ludzie, którzy mają tylko tyle energii, aby patrzyć na swoje – tak się zachowują.
Tutaj nie ma jeszcze prawa , które to wszystko układa, więc bardziej pokazuje ludzi i ich prawdziwą naturę.
A wracając do naszych sąsiadów, apogeum nastąpiło wtedy gdy podeszli do źródełka i wlali tam płyn do kąpieli robiąc miejsce pełne piany.
Wtedy już nie wytrzymałam i poczułam się, że staje się ustami źródełka, które chce służyć ludziom swoimi prozdrowotnymi wartościami, a nie być zanieczyszczane chemią.
Oczywiście nie zrozumieli tego co im powiedziałam o zanieczyszczeniu wody i braku szacunku do innych (wszyscy mieli kapać się w chemii, bo oni tak zdecydowali!)
W sobotę widzieliśmy tutaj policjanta, poza tym domki biesiadne wynajmowała starsza kobieta, która kłóciła się z mężczyznami cały czas o porządek.
Wsiedliśmy w landrynkę i zdecydowaliśmy, że trzeba jechać ich znaleźć.
I znowu test na zobaczenie ile jeszcze walki w nas, walki i czystość, przyrodę. Przecież to wszystko to wojny. Zobaczyć swoje emocje, gdy ktoś coś niszczy.
Taki szybki sprawdzian.
W sklepiku w wiosce (3 km od baseników) spotkaliśmy starszą Panią, która właśnie jechała do basenów. Wlewanie szamponu jest tutaj standardem, bo niespecjalnie się tym przejęła,
Źródło się oczyści za chwilę powiedziała, mozecie jechać i się kapać – powiedziała
Jednak włożenie grilla do domeczku widać było, że ją ruszyło.
Pojechała szybko w stronę basenu.
My stwierdziliśmy, że nic tu po nas. Karabach pokazuje nam, że czas do Armenii i ruszyliśmy w kierunku przeciwnym. Nie ujechaliśmy ani 5 km, gdy minął nas rozpędzony bus rozkrzyczanego i niszczącego wszystko towarzystwa. Najwyraźniej pospiesznie się zwinęli po naszej interwencji, bojąc się konsekwencji, choć jak wyjeżdżaliśmy z basenów imprezka się przecież dopiero rozkręcała.
Na szczęście miejsce ich pokojowo wyrzuciło.
Jednak nie ma się co dziwić, przy takim stosunku do przyrody i materii, że ten rejon jest spętany wojną.
I przychodzi zaduma, refleksja nad wizją nocną, nad zaproszeniem od baseniku z księżycem na kąpiel. Tak jakby Wszechświat już wiedział co dalej nastąpi …..
Mam nadzieję, że następny raz pozwolę sobie być mniej leniwa w takich sytuacjach.
A my z wolna podążyliśmy do przełęczy, ciesząc się wąskimi dolinami i pięknym porannym światłem za oknem. Niedaleko rozjadu Kalwaczar – Vardenis zatrzymaliśmy się w sklepiku rewelacyjnie zaopatrzonym, prowadzonym przez blondwłosą (farbowana Karabaszka) piękność. Opowiedzieliśmy jej historię znad basenu i tak samo jak Panią od domków, czy sklepową nie ruszyło wlanie szamponu do wody, (bo ponoć po 2 godzinach się wyczyści -z piany, a nie związków chemicznych), ale niszczenie biesiedki już tak – zapisała numery samochodu i powiedziała, że powie na milicji. A po rejestracji byli to ludzie z Vardenis czyli z Armenii.
U Pani kupiliśmy pyszny świeżo wyciskany ręcznie sok z granatów (Karabach z nich słynie, są uprawiane na południu kraju) litr 3000 (25 zł) poezja smaku. Kolejna niesamowita kulinarna gościna Karabachu. Zielony chlebek był na powitanie, a soczek z granatu na pożegnanie.
I to nie koniec hucznego pożegnania, i zarazem pokazania nam, że idziemy swoją właściwą drogą, a droga przez przełęcz jest tą właściwą.
Gdy pieliśmy się w górę przy uśmiechniętych skałach,
nagle na drodze zobaczyliśmy wojskowe samochody i pełno żołnierzy.
Dowódca przegonił ich, aby zrobili przejazd dla nas. Wszyscy życzliwie nam machali, szczególnie młodzi chłopcy poznani wczoraj przy gejzerze (starszych nie było), a na koniec dowódca dał sygnał znajdującej się razem z nimi orkiestrze która zagrała radośnie.
Dziękujemy za to piękne pożegnanie w pełni słońca, wśród otaczających ośnieżonych szczytów.
Granicy prawie nie było, bo jakiemuś zaspanemu Panu oddaliśmy kartę wizowa wyjazdową i pojechaliśmy na przełęcz.
Gdy ją przekroczyliśmy poczuliśmy znowu się lekko radośnie, napięcie które było (zapewne podświadome) w Karabachu, gdzieś odeszło, zmieniła się również formacja gór.
Przepadziste wąskie doliny z ostrymi szczytami , zastąpiły łagodne szczyty rozlewające się wszędzie, teraz w zimowej szacie, może mniej spektakularne, ale bardziej łagodne. I my znów jak wcześniej na pasterskich drogach jesteśmy ich częścią. Jechaliśmy na zachód, wprost w słońce, napełniając się światłem iskrzącego obok nas śniegu.
Jaka radość, nawet nie śniliśmy, że jeszcze pojeździmy po górach, a tutaj taka niespodzianka. Droga co prawda główna, ale nie dająca odcięcia od przyrody.
Armenia powitała nas równie serdecznie, a my poczuliśmy się jakbyśmy wrócili do domu.
Jadąc wśród pięknych śnieżynek dotarliśmy na brzeg Sevanu (koło miejscowości Areguni) , gdzie patrząc na jego piękno poddaliśmy się jego kontemplacji – jeszcze w dzień, przy zachodzącym słońcu i o poranku.
Zapaliliśmy ognisko prosząc duchy miejsca o dalsze tak cudowne prowadzenie, o rozpuszczenie walki, wojny, odwetu i wszystkiego co z tym związane, bo nie chcemy niszczyć samych siebie.
Przecież to co robi wojna na zewnątrz to samo robi wewnątrz nas. Niszczy nas i nasze boskie prowadzenie.
Księżyc kąpał się w Sevanie, razem z podróżującym z nami elfem Dziro. Sevan szumiał lekkimi falami,, ognisko płonęło, a nas ogarnęła przestrzeń, cisza, spokój.
I znów poczuliśmy różnicę jaka jest w napięciu i ściśnięciu , które jest tam za przełęczą, a spokoju i przestrzenią tego miejsca.
Dziękujemy za ten cudny czas w Karabachu, w pieknej słonecznej pogodzie, za pyszny zielony chlebek, sok z granata, termalne baseniki, cudowny gejzer, spotkanie z monastyrami. Za te wszystkie cudowne i twórcze chwile, które tam otrzymaliśmy. Za to, ze mogliśmy go zobaczyć w pełni i w świetle. I życzymy mu wszystkiego co najlepsze.
Uzgodniliśmy między sobą, że jak jedno starym zwyczajem zacznie walczyć, drugie powie Kalwaczar. I wtedy gdy zobaczy się do czego to prowadzi, może odpuści się walkę.
Dziękujemy tym miejscom, że pokazały nam fizycznie do czego prowadzi walka, wojna przede wszystkim wewnętrzna , że my teraz ucząc się na ich doświadczeniu nie musimy tego w takiej formie doświadczać.
Dziękujemy, dziękujemy
Jedzcie do Nagornego Karabachu, aby świadomie przyjrzeć się wojnie i życie na jej ruinach.
A teraz gdy piszę te słowa przy muzyce Sevanu, przyszła krowa napić się wody.
Ona jest symbolem który prowadzi nas na wewnętrzną łąkę, aby dokładnie przetrawić to co dotąd przeżyliśmy, zebrać nowe siły i poczuć strumień darów wszechświata, wzmocnić go i zakotwiczyć w sobie.
Dziękujemy i prosimy teraz o wskazanie tej łąki, gdzie będziemy mogli transformować to co przyniosły ostatnie dni,
Nagorny Karabach powitanie i kulinarne odkrycie wyjazdu. Żjengjałow Has
Nagorny Karabach powitanie i kulinarne odkrycie wyjazdu. Żjengjałow Has 6 listopada 2014
Czyści przy w pięknym słońcu i ośnieżonych szczytach znaleźliśmy się na granicy.
Tylko granicy czego, kogo?
Państwa, którego nie ma? Więc skąd granica?
Bo Państwo jest tylko nie uznawane.
A na granicy wszystko, miło sprawnie.
O Nagornym Karabachu słyszeliśmy od Ormian bardzo dobrze.
Piękny kraj
Druga Szwajcaria
Jak lubicie przyrodę to tylko tam
I jak było nie przyjechać tutaj
Zrobiliśmy wizę http://brygidaibartek.pl/wiza-do-kraju-ktorego-nie-ma-nagorny-karabach/ i jesteśmy,
witamy.
Piękną drogą dojechaliśmy do Stepanakertu tj. stolicy.
I na dzień dobry zaprosiła nas piekarenka, gdzie pojawiły się zielone chlebki tzn. cieniutkie ciasto chlebowe jak na lawasza ( 1 mm) nadziewane zieleniną jaką bądź. Tutaj szczawiem i pietruszką, cebulką soloną i z niewielką ilością oleju.
I znowu zostałam zaskoczona przez samą siebie. Wydawało mi się, że już żaden smak mnie nie zaskoczy. Tak też myślałam roku temu nim spróbowałam orzeszków cedrowych ……………
Tym bardziej jakiś tam cienki placek jak naleśnik z ciasta drożdżowego nadziany surową zieleniną (pierwszy był ze szczawiem i pietruszką , drugi z bazylią, kolendrą, cebulą, pietruszką ) i usmażony na elektrycznej blasze bez tłuszczu.
Zrobił w moim podniebieniu taką rozkosz, że tego dnia zjadłam 2 szt, a nie są to małe placuszki. I jak to być na pranie …….. gdy wszechświat tak cudownie karmi?
Chyba największe smakowe odkrycie tego wyjazdu, jak na razie.
Są to narodowe placki karabaskie i nazywają się Żjengjałow Has, co znaczy zielony chleb.
Powitanie iście królewskie. Kosztowały w Stepanakercie 400-500 drahm ( 3-4 zł.)
Nagorny Karabach słynie z ziół i dzięki temu z długowieczności (jak Abchazi i Adżarowie)
Będziemy się temu przyglądać. Fakt Panie stojące z owocami i warzywami miały również do sprzedania pokrzywę, którą mówiły, aby nie parzyć tylko posolić, wtedy traci ostrość i smakuje wyśmienicie. Popróbujemy jak trafi się gdzieś w przyrodzie.
Symbolem Nagornego Karabachu jest pomnik Tatik-Papik (Babcia i dziadek), zbudowany jest z tufy wulkanicznej, ukazuje jedność ludzi tutaj żyjących z okolicznymi górami .
My jesteśmy naszymi górami
W Karabachu waluta jest ormiańska, ceny paliw i inne są podobne.
Spotkani ludzie nie mówią „u nas w Karabachu”, tylko „u nas w Armenii”, albo ”to nasze armeńskie”, a nie nasze karabaskie.
20-letnia przesympatyczna dziewczyna w sklepie zionęła agresją na Azerów, twierdząc jak my Ormianie ich nienawidzimy.
Przed wieloma laty dziwne włączenie Karabachu do Azerbejdżanu z europejskim poparciem, powoduje te trwające już wiele lat przepychanki.
Co jest w tym kraju, miejscu, że tak musi walczyć o swoje.
A może nie ma odwagi powiedzieć tak do końca, ”ja chcę być Karabachem” nie wierząc w swoją siłę, tylko z uwagi na mały obszar szuka jej na zewnątrz, chcąc zjednoczyć się z większymi od siebie.
Wierzę w moją wewnętrzną siłę i daję jej moc.
Na ulicy dzieci mówią „Hello” do turystów. Czasami próbują bardziej skomplikowanej konwersacji jak
How are you?
What is your name?
Najprawdopodobniej nauczyciele angielskiego namawiają ich do rozmowy z turystami. Bardzo fajne, a przede wszystkim przemiłe.
Niestety komunikacyjne przyjecie nie było tak huczne jak jedzeniowe.
Po tanim wręcz bardzo tanim (0,60 groszy dziennie ) internecie w Armenii, tutaj zażyczono sobie 70 zł za 3GB, i to tylko na telefon, gdyż jakbyśmy chcieli na komputer musielibyśmy kupić ich modem, bo na innych nie działa.
Potrzebny nam kontakt z Polską, do tego pisanie bloga również potrzebuje internetu, a WI-Fi w miejscach które najbardziej lubimy nie jest zbytnio popularne nigdzie na świecie (niedźwiedzie, szakale nie mają go w swoich norkach) . A poza tym tutaj też z WI-Fi jest różnie.
Nawet WI-Fi przy symbolu Nagornego Karabachu czyli pomniku babci i dziadka miał być free, a chciał login i hasło.
Więc co robić – trzeba było kupić, bo nie lubimy być zdani na knajpki z WI-FI. Zresztą coraz mniej interesują nas restauracje. I jak już do nich idziemy, to tam gdzie chcemy, a nie tam gdzie WI-FI. Dzięki temu, że nie mogliśmy kupić internetu do komputera, poznaliśmy tethering, który pomógł nam spiąć telefon robiący za modem z komputerem.
Wszechświat pokazał rozwiązane potrzebne nam teraz bardzo, a do wykorzystania wszędzie. Dziękujemy Bartkowi za podpowiedzi, a opatrzności za prowadzenie.
Kupując telefon z internetem zwróciłam obsłudze uwagę na to, że przy pomniku ”babci i dziadka” pisze, że jest free WI-FI, a chce hasło. Zrobiła się z tego ostra awantura, w końcu w ramach przeprosin dostaliśmy kubek i czapeczkę z symbolami sieci Karabach Telecom . Czyżby znowu kreacja i jej spełnienie przez wszechświat. Jakiś czas temu rozbiła nam się jedna szklanka i jakoś nie mogliśmy kupić drugiej. . Teraz zadbano o nas, aby każdy mógł pić co chce.
I tak objadając się zielonymi chlebkami, oglądając budujące się miasto, słuchając i podziwiając jego muzyczną fontannę czy nawet próbując w restauracji słynnej wódki z morwy – 3 letniej (57%) (z umysłu) spędziliśmy przemiłe popołudnie.
A na nocleg pojechaliśmy 50 km dalej do ichniejszej Częstochowy – monastyru Gandzasar.
Goris trzecia możliwość i produkcja Lawasza
Goris – trzecia możliwość i chlebowe refleksje 5 listopada 2014
Z kamiennych kręgów przez śnieżną i słoneczną krainę podążyliśmy do Goris.
Już na wjeździe miasto powitało nas piekarnią z piecami w kształcie beczki opalanymi drewnem, w których robione były tradycyjne lawasze. Pierwszy raz widzieliśmy coś takiego. Mimo, że w Armenii jesteśmy już prawie 6 tygodni. W najlepszym wypadku lawasz był robiony ręcznie i wypiekany na elektrycznej płycie. Zazwyczaj były to specjalne elektryczne piece do lawasza.
W Gruzji ich chlebek Shoti zazwyczaj robiony jest w piecach w kształcie beczki opalanych drzewem, które są niemal w każdej wiosce. Więcej o chlebie Shoti http://brygidaibartek.pl/podniebne-spa/
Tutaj spotkaliśmy się z tradycyjnym sposobem, gdzie piec w kształcie beczki wmurowany był poniżej poziomu podłogi, obsługujące go Panie siedziały dookoła pieca na poduszkach na podłodze, trzymając nogi w zapewne ciepłych od nagrzanego pieca zagłębieniach w podłodze. Jedna z pań wygniatała ciasto, inna go rozwałkowywała kawałek, a jeszcze następna rozciągała go do wielkości ok 70cmx40cm, po czym kładła przygotowany kawałek na łódeczkowatego kształtu pacę i zamaszystym ruchem wkładając rękę do pieca przyklejała go do jego wewnętrznej ścianki. Lawasz jest bardzo cieniutkim chlebkiem, jego grubość wacha się międzi 1-2 mm, tak więc jego pieczenie trwa bardzo krótko i po niecałej minucie odrywa się go od ścianek pieca, zazwyczaj spryskuje się go wodą i wkłada pod folię, aby zachował swoją miękkość. W innych przypadku bardzo szybko wysycha na wiór. Oczywiście najlepszy jest ciepły wyciągnięty prosto z pieca i zjedzony do 15 minut.
Z radością kupiliśmy takie cudeńko i zabraliśmy się do zawijania w niego warzyw i popularnej tutaj zieleniny.
Taka niewielka ilość mąki z energią ognia.
Podobny piec tylko bardziej naziemny spotkaliśmy już po powrocie z Nagornego Karabachu (10 listopada) niedaleko Sevanu w miejscowości Vardenis. Trafiliśmy gdy produkcja szła pełną parą i Panie pozwoliły się z radością fotografować .
A tutaj filmik z produkcji Lawasza, może byłoby fajnie jakby na stole byla zielenina i warzywa, ale teraz coraz częściej zastępuje ją mięso, a piece jak pisaliśmy zaczynają być atrakcją. Ormianie jedzą bardzo dużo chleba do wszystkiego, ale coraz więcej drożdzowego zwykłego jak u nas.
A wracając do Goris, było stosunkowo wcześnie, jednak już za późno aby jechać do Nagornego Karabachu i forsować 2000 metrowe przełęcze szczególnie po ostatnich opadach śniegu i spadku temperatury do -10. Takie przejazdy lepiej zostawić na środek dnia, gdy słońce roztopi lód.
Bartek gdzieś w umysłu chciał do Tatev – monastyru do którego prowadzi najdłuższa kolejka linowa na świecie, ja kombinowałam coś z jakimś kanionem. Mi nie podobał się Tatev, Bartkowi kanion, nie mówiąc już o jeździe do Stepanakertu.
Czułam tak jakby miejsce nie chciało nas wypuścić.
Poszły emocje, jakieś wewnętrzne przepychanki, poszliśmy na kawę aby zrównoważyć umysł.
Trafiliśmy na cudowną Panię, a przy okazji świetną kawę.
A może skoro motamy się i nie wiemy gdzie jechać, pójdziemy do hotelu – zapytałam
Dawno już się nie kąpaliśmy, a w miasteczku jest sporo hoteli, może któryś będzie miał saunę – zamarzyłam.
Mi w oczy rzucił się ten duży hotel po prawej – powiedział Bartek
Też do mnie zagadał powiedziałam.
Podjechaliśmy pod hotel Diana www.hoteldiana.am,
Okazało się, że jest sauna, basen, a jak zostaniemy dostaniemy 2 godziny gratis.
Nie zastanawialiśmy się długo cena 22000 (170 zł. / 2 osoby) piękny duży pokój z łazienką, śniadaniem i 2 godzinami sauny (co prawda ogólna dostępnej, ale i tak super się wygrzać po ostatnim ataku mrozu) z basenem. W hotelu ponadto siłownia (a już myśleliśmy, że Ormianie są całkowicie antysportowi), bilard, kręgle.
Znowu czas na mycie, pranie.
Wszechświat wiedział, że mamy tutaj zostać, zamknął nam wszystkie drogi wyjazdu i cierpliwie czekał na moment aż stwierdzimy, że czas się umyć i pobyć w większej przestrzeni niż landrynka.
A z balkonu i tak mieliśmy widok na 3-tysięczne śnieżynki.
I znowu nie było na moje, nie było na Bartka, a zwyciężyła najlepsza trzecia opcja, która dała nam bardzo dużo radości i pozwoliła z czystością ciała wjechać do Nagornego Karabachu
Piękna zima w kamiennych kręgach
Kamienne kręgi Zorats Kerer roztopienie urazów przeszłości
Czy wszechświat prowadzi nas od atrakcji turystycznej do atrakcji?
Tak zaczyna to wyglądać i jeszcze w aurze pięknej zimy.
Z Noravanku skierowaliśmy się w kierunku Goris przez przełęcz Vorotan 2344 m.n.p.m. Po ostatnich opadach śniegu i ataku pięknej zimy, zastanawialiśmy się nad jej przejezdnością tzn. jakością przejazdu. Jest to główna armeńska droga w kierunku Iranu i Nagornego Karabachu więc w miejscach lodowych była posypana szlaką.
Bardzo dobra szeroka z pięknym widokiem na otaczające góry, nawet na moment zamigotała piękna Araratowa śnieżynka.
Zresztą teraz dookoła są same śnieżynki, góry które wcześniej były w kolorze wysuszonej trawy pomieszanej z ziemią , teraz nabrały światła. Wszystko zaczyna tańczyć gdy dostaje promyk słonka. Kraina ziemska zamarza i pojawia się świetliste życie. Przestrzeń, która nas tutaj urzekała, teraz poszerzyła jeszcze swoje oblicze. Wszystko było na granicy światów, bez podziałów na ziemski i boski. A sunęliśmy pomiędzy ośnieżonymi 3-tysięcznikami.
Na mapie dojrzeliśmy obserwatorium astrologiczne z 5 w.p.n.e, patrzę na nazwę i coś mnie tknęło, to chyba ten jeden z najstarszych kamiennych kręgów na świecie.
Nawet przy głównej drodze pojawiły się znaki na niego (znajduje się 1 km od głównej drogi do Goris koło miasteczka Sisjan)
Przy drodze powitał nas mały krąg nowy stworzony przez współczesnego artystę w 2013 roku , od którego z góry zobaczyliśmy ten większy, starszy.
Podjechaliśmy na parking 300 metrów od drogi (o tej porze roku polecamy chociaż suv-a), zapytaliśmy miejsce czy możemy zostać na noc i pojechaliśmy do miasteczka, by za jakiś czas powrócić jak do domu. Do domu znajdującego się na parkingu – 20 metrów od kręgów.
Pogoda była śnieżna i mroźna, gdy jednak zatrzymaliśmy się już na nocleg zaczęło się przejaśniać i księżyc zaczął oświetlać przestrzeń. Tworzyła się magia księżyca prawie w pełni, skał, ikrzącego śniegu. Temperatura wynosiła minus 10 stopni. Wszystko bawiło się ze sobą ciesząc ze świetlistego spotkania.
W nocy medytacja zastępowała sen, czułam siłę tego miejsca, zamrożonego, niepewnego kolejnego przybysza, które jednak powoli otwierało się na kontakt.
Pojawiało się wiele emocji rozczarowania, braku zrozumienia, ale również pychy, nadęcia ze swojej wyjątkowości, braku chęci do zmian i tego, że dobre rzeczy należy długo wprowadzać.
Wszystko przechodziło przez moje ciało znajdując kompatybilne programy.
Bycia nie w tym miejscu i czasie co należy.
Bycia niezadowolonym ze wszystkiego.
Noc była troszkę trudna, pokazująca kolejne odsłony mnie samej w jedności z tym miejscem.
A może jego obecnym stanem.
Ranek powitał nas pięknym słonkiem, które powoli oświetlało kolejne otaczające szczyty, kamienie i nas samych,
Wszystko wyglądało tak bajkowo i magicznie w tym iskrzącym się śniegu.
Niektóre kamienie mają wykute wewnątrz dziurki, które służyły najprawdopodobniej do obserwacji gwiazd, słońca. My również cieszyliśmy się nimi, fotografując kolejne rozbłyski światła i zastanawiając, jak ożywić to miejsce.
Jak wydobyć to potężne światło na zewnątrz, które przykryły doświadczenia wieków nietolerancji, niszczenia kopania, dewastowania przez wyznawców późniejszych religii szczególnie chrześcijaństwa. Szydzenia i braku szacunku.
Jednak jak długo można trzymać urazy?
Jak długo bać się, że znowu doświadczy się tego samego?
Może warto uzdrowić to co spowodowało tamte sytuacje i z radością, miłością pójść w nowe?
Nie szukam winy na zewnątrz, tylko rozgarniam wewnętrzne chmury i z ufnością i boskim prowadzeniem idę dalej w świetle.
Trzymanie się przeszłości prowadzi do tego, że później irytujemy się na to że inne miejsca, ludzie są bardziej znani, mimo że młodsi, niżsi wibracyjnie, (jak np. Stonechenge).
Pycha i nadęcie z własnej siły, inteligencji, mocy wibracji.
Jest hipoteza że ten krąg został postawiony z kosmiczną wiedzą, że w Armenii powstała cała wiedza o kosmosie.
Dlaczego znamy inne historie, a z tej części świata do nas nie dotarły?
Czyżby Ormianie nie chcieli dzielić się tym z innymi?
Mieli za mało siły?
Może uważali, że ludzie i tak nie zrozumieją?
Rodzi się wiele pytań na które na pewno każdy ma swoje odpowiedzi.
W nam to miejsce pokazało wiele prawd o nas samych i naszym stosunku do otaczającego świata,
Nie bać nie niezrozumiana, braku akceptacji i myślenia za innych, wejścia na maksa w światło, wtopienia się w niego.
Załóżmy, że kosmici budowali ten krąg, ale chyba nie po to, aby narzucić nam ich sposób myślenia, bycia, czucia (byłby to podbój), ale po to, aby przeniknąć się z ziemską energią i stać się z nią jednością. Jedno aby przenikało drugie. Wysokie wibracje, aby zagościły w ziemskim życiu.
Pozwoliło to zadać wiele pytań na które będziemy uważnie szukać odpowiedzi.
Chodziliśmy do kręgów na medytacje, a potem grzaliśmy się w landrynce, która nagrzana przez silne jeszcze tu słońce robiła się wręcz sauną, a w miarę dnia temperatura wzrastała i tak o godzinie 8 rano było minus 10, a o godzinie 12-tej już tylko 2.
Wszystko się nagrzewało się, migocące iskierki stapiały się ze słońcem. Kroki stawiały się mniej głośne niż rano w zamarzniętym śniegu.
Wszystko odmarzało, roztapiając kolejne warstwy przywiązania do doznanych krzywd, do przeszłości.
Wszystko może już nie migotało, ale nagrzewało się dając uczucie wewnętrznego i zewnętrznego ciepła.
Posyłam światło całej przeszłości, uzdrawiam ją i z radością i miłością idę własną drogą szczęścia TERAZ
I na koniec zjednoczyliśmy się z miejscem w miłości i radości.
Najpierw sami dotarliśmy do swojej czystej istoty odgarniając nagromadzone chmury, a potem z taką energią zjednoczyliśmy się z miejscem z jego czystą energią. Gdy jego twórcy cieszyli się, że będzie promieniować na okolicę, a może świat tym co z umysłu i tym co z ducha.
Energia wzrastała rozpuszczając, roztapiając coraz więcej chmur i ograniczeń.
Wszystko gdzieś tańczyło zapominając o krzywdach, urazach tym co wstrzymuje aby być sobą.
Przychodziła świadomość, że karmienie się krzywdami urazami, pretensjami nic nie daje, ogranicza tylko prawdziwe nasze jestestwo.
Wypełnialiśmy się światłem, aż do czubka skóry, a potem zaczęliśmy to światło roztaczać wokół siebie, potem chować (są miejsca, że nie ma co obnosić się ze swoją jasnością) bawiliśmy się tym i uczyliśmy miejsce to robić.
Cieszyliśmy się ze spotkania, obchodząc 3 razy nasypany krąg mocno tupiąc nogami i z radością śpiewaliśmy
Idę swoją drogą z podniesioną głową
dodając różne końcówki typu (może ma ktoś pomysł na rytmiczny dalszy ciąg)
wypełniony światłem, z szacunkiem i zrozumieniem dla innych, z radością i miłością wewnątrz
Świat wirował, tańczył z nami miejsce ożyło i nasze wewnętrzne światło również zostało wzmocnione.
A miejsce to moim zdaniem kolejny w czasie tej podróży portal energetyczny
gdzie dużo łatwiej złapać kontakt z innymi światami, energiami inaczej mówiąc ze światem bogów. To miejsce gdzie te światy łącza się na ziemi. Na koniec mentalnie zamontowaliśmy na środku energetyczny kryształ, aby wzmocnić miejsce w jego rozkwicie.
Inne portale:
http://brygidaibartek.pl/kosmiczny-czlowiek/ – kosmiczny człowiek w Gruzji
http://brygidaibartek.pl/porownania-namietnosc-naszego-umyslu-i-systemu/ Piramidy Visoko
Dziękujemy za kolejny piękny czas za niesamowite spotkanie praktycznie sam na sam (jak skończyliśmy medytację dopiero wtedy przyjechała marszrutka z turystami.
Turystów gotowych na transformację przeszłości będzie pojawiało się tutaj coraz więcej i z czasem miejsce ożyje przypominając sobie stare czasy, równocześnie ucząc się kontaktu z nowym typem ludzi jakim są turyści – umysłowi oglądacze.
Życzymy wszystkiego co najlepsze temu cudownemu miejscu
A to artykuł o kręgach z portalu http://www.kaukaz.com.pl/Karahunj.php
Karahunj (Armenia)
Około pięć kilometrów na północ od leżącego w armeńskiej prowincji Suynik miasteczka Sisian znajduje się niezwykłe miejsce będące portalem do czasów prehistorycznych (). Nie jest ono aż tak trudnodostępne jak , jednak nie należy się tu spodziewać tłumu turystów. Pierwszą oznaką, że znajdujemy się w miejscu od czasu do czasu odwiedzanym przez turystów jest buda z pamiątkami, która zapewne pełni również rolę stróżówki. Od razu za nią, pośrodku wielkiej łąki znajduje się konstrukcja zbudowana z ponad dwustu bazaltowych głazów ustawionych w wielki łuk z okręgiem po środku. Obiekt ten nazywany jest Karahunj (Qarahunge) lub Zorats Karer. Po ormiańsku Qar oznacza kamień hunge zaś dźwięk.
Głazy zajmują obszar około 7 ha, największe są wysokie na 3 m i ważą 10 ton. Ich rozmieszczene dobrze jest widoczne na zamieszczonej obok mapie. Niektóre megality są poprzewracane i porozbijane. Przypuszcza się, że zniszczenia powstały w czasach wczesnochrześcijańskich kiedy to starano się usunąć pogańskie miejsca kultu. Zorac Karer jest często porównywany do Stonehenge, jest nawet nazywany Armeńskim Stonehenge. Jednak Karahunj jest od swojego angielskiego odpowiednika o wiele starszy, nawet o 4500 lat. Monument pochodzi najprawdopodobniej sprzed 7600-4500 lat. Czyni go to jednym z najstarszych zachowanych do współczesnych czasów kamiennych kręgów. Obecnie za najstarszą budowlę tego typu uważa się Göbekli Tepe znajdujący się w Turcji, której wiek szacowany jest na 10 000 lat.
To co sprawia, że Qarahunge jest unikatowy to otwory wielkości ludzkiej pięści wywiercone pod różnymi kontami w górnych częściach głazów. W sumie są 85 kamienie z takimi otworami (po jednym otworze na kamień). Początkowo sądzono, że otwory te mogły służyć do przenoszenia głazów, jednak okazało się że są one z pewnością zbyt blisko krawędzi aby głaz się nie uszkodził. Przypuszcza się natomiast, że otwory mogły służyć raczej do obserwacji faz księżyca oraz wschodów słońca w trakcie przesilenia. Obecnie jednak nie wskazują jednoznacznie jakichś istotnych obiektów astronomicznych.
Rola Zorats Karer nie jest do końca jasna. Zdaniem naukowców obiekt ten miał pełnić rolę obserwatorium astronomicznego ale nie jest wykluczone, że był również świątynią, czy swego rodzaju uniwersytetem gdzie z pokolenia na pokolenie przekazywana była wiedza na temat gwiazd, kalendarzy i zodiaków. Natomiast badacze z Oxfordu ujęli rolę Zorac Karer tak: it is an ancient burial ground, or necropolis – a place to act as a bridge between the earth and the heavens in the cyclical journey of the soul involving life, death and rebirth.
Dla Ormian a w tym naukowców takich jak Elsa Parsamian oraz Paris Herouni Zorats Karer ma bardzo istotne znaczenie, jest bowiem kolejnym dowodem na odwieczną obecność Ormian na tych terytoriach. Rozciągając historię tego narodu znacznie dalej niż do czasów państwa Urartu. Zorats Karer jest też kolejnym klockiem w ormiańskich spekulacjach nad tym kto stworzył zodiak, kalendarz słoneczny czy jako pierwszy przeprowadzał obserwacje astronomiczne. Karahunj wraz z obserwatorium Metsamor datowanym na 5000 BC oraz pochodzącym sprzed 7000 BC pierwszym na świecie odwzorowaniem przez człowieka symboli kosmicznych na skałach pasma górskiego Geghama, są zdaniem Ormian bardzo istotnym dowodem na to, że w tym regionie kwitła rozwinięta cywilizacja kiedy to Chiny i Egipt były jeszcze dzikimi rejonami, a Babilończycy którzy powszechnie uznawani są za twórców astronomii nie stworzyli jeszcze swojego pierwszego miasta. Powstanie zodiaku jest przypisywane przez tych naukowców właśnie praprzodkom Ormian.
Szerzą się również pseudonaukowe spekulacje na temat Karahunj. W Internecie można znaleźć wywody starające się wykazać, że Karahunj i Stonehenge zostały zbudowane przez tą samą cywilizację czy też wskazujące na powiązania pomiędzy Karahunj, a kosmitami.
Noravank – docenić piękno wewnątrz siebie i na zewnątrz
Noravank docenić wewnętrzne piękno na zewnątrz 3-4 październik 2014
Noravank znajduje się koło Areni, miejscowości gdzie prawie miesiąc temu byliśmy na festiwalu wina. Jednak wtedy jedna z głównych atrakcji Armenii nas nie zaprosiła do siebie.
Dlaczego?
Bo chciała nam się ładnie pokazać w ciszy i spokoju.
A w weekendy jak powiedział nam mężczyzna sprzedający świeczki trudno się poruszać bo jest taki tłok. Zresztą sami widzieliśmy te dzisiątki autokarów zmierzających tutaj.
A samo miejsce monastyru malutkie więc zadeptane.
Teraz przy zachodzącym słońcu wjechaliśmy w dolinę prowadzącą do Noravanku, wszystko igrało z nami kolorami, bielą ośnieżonych szczytów w oddali i czerwieni skał.
Noravank jak zresztą większość monastyrów tutejszych położony jest w przepięknym przyrodniczo miejscu. Oparty o skały, można rzecz na końcu doliny, wtulony w przyrodę.
Jest to monastyr z ok XII wieku dlatego jego czubki większości jego kopuł już nie są otwarte na wpływ energii kosmicznej boskiej, a zamknięte na szczycie krzyżami, jak zamki i fortece.
Energia zimna, nie przyjemna wręcz można rzecz odpychająca.
Idźcie dajcie odpocząć dało się słyszeć wewnątrz.
Przyszedł Pan sprzedający świeczki i robiąc zdjęcie naszym aparatem pokazał podobiznę Jezusa w naciekach na ścianie.
To takie wprowadzenie.
No dobra oglądajcie – usłyszeliśmy od przestrzeni .
Mimo że przyjeżdżają tutaj setki turystów każdego dnia monastyr jest „nie żywy” (nie ma mnichów) zamknięty na przepływ energii. Większość postrzega go tylko jako budynek, zapominając o jego duszy. A przecież ten budynek został stworzony aby pokazać duszę tego miejsca, a nie odwrotnie, jak się stało teraz. Został budynek, a o duszy zapomniano.
Kupiliśmy świece i jak zwykle zaczęliśmy zapalić te zgaszone, prosząc również w imieniu innych o spełnienie ich życzeń.
Było zimno zarówno fizycznie jak i psychicznie. W monastyrze wyciągam telefon i włączyłam Hildegardę, miałam wrażenie, że podskoczył z radości. Od razu zrobiło się ciepło i przyjemnie, a wszystkie duchy miejsca nie tylko zatańczyły z radości, ale również przyszły na spotkanie.
Bawcie się z rami, radujcie – usłyszeliśmy .
Nie tylko mogliśmy tutaj być, ale staliśmy się mile widzianymi gośćmi, a może już jednością?
I tak byliśmy dalej goszczeni.
W hali restauracyjnej nastawionej na autokarowego klienta zapytaliśmy o lobio – zupę z fasoli, stwierdzili, że mają – jest bez mięsa i bulionu.
Ucieszyliśmy się, bo chcieliśmy się zagrzać, a nie chciało nam się nic gotować.
Przyniesiono nam nie zupę z fasoli, a z aveluka (moja ulubiona), ile radości.
Do tego zapłaciliśmy za to bardzo symboliczną cenę jak na takie miejsce 8 zł, za dwie duże zupy z lawaszem.
Poczulismy ze zostaliśmy ugoszczeni również przez duchy tego miejsca.
Do tego Panie proponowały nocleg w pokoikach nad muzeum w niskiej cenie 80 zł za 2 osoby ze śniadaniem, bo w sezonie 160 zł.
Nie czuliśmy tego i pojechaliśmy na dno dolinki, nad strumyczek spać.
Gdy jechaliśmy drogę przebiegł nam białawy lis,
przypominając nam o nas samych, będący symbolem wniesienia w nas samych światła rozpoznania.
Jestem tym kim jestem. Powraca do mnie cała siła. Światło rodzi się we mnie i przyciąga do mojego życia wszystko czego potrzebuję, by być szczęśliwym TERAZ.
Piękna i jakże adekwatna afirmacja z książeczki Zwierzęta mocy (J.Ruland, M. Karacay)
Dziękujemy za to piękne spotkanie.
Strumyk dawał dźwięki naśladujące chyba wszystkie nam znane i nieznane, udając rozmowy, odgłosy zwierząt, dźwięki aut, księżyc będąc prawie w pełni oświetlał to miejsce, miało się wrażenie, że świecą latarnie (nawet sprawdziliśmy czy mamy wyłączone postojowe światła ) Dookoła piętrzyły się skały, widoczne w szczegółach ich pęknięć i formacji.
A ranek powitał nas słonecznym mrozem ok. minus 5 stopni.
Pojechaliśmy po monastyr (spaliśmy ok 1 km od niego) by wczesnym rankiem, w całkowitej pustce zwiedzających, nacieszyć się sobą.
Cisza poranka i nieśmiała prośba duchów o muzykę.
Siadłam na krzesełko włączyłam telefon i ………………………….
to co martwe ożyło, to co uśpione nabrało życia, to co za kamieniowane zrzuciło sidła
Ukryta gdzieś dusza wyszła na spotkanie. Ciesząc się, że piękna otoczka, nie zakrywa tego co w środku.
Że są ludzie, którzy przyszli tutaj dla duszy, doceniając piękno tego co na zewnątrz.
Dziękujemy za to magiczne spotkanie sam na sam świątynnym pogłosie muzyki chóralnej.
Spotkanie, które pokazało mi, że często lekceważę to co na zewnątrz, gdyż boję się, że większość skupi się tylko na tym, nie doceniając tego co w środku.
Wręcz może specjalnie nie dbam o to co na zewnątrz.
Uwalniam się od lęków, że gdy będę dbała o zewnętrzną otoczkę siebie, inni tylko ją dostrzegą.
Pozwalam innym postrzegać mnie jak chcą, a ja emanuję pięknem wewnętrznym na zewnątrz i pozwalam sobie go wyrażać sobą i wokół mnie,
A o Novaranku informacje ze strony :
http://www.krajoznawcy.info.pl/klasztor-wsrod-pomaranczowych-skal-32061
Na skalnej, nieco pochyłej półce w końcowej części wąwozu rzeczki Gniszik (Gniszkadżur), dopływu rzeki Arpa, trzy kilometry na wschód od wsi Amagu w regionie Vajk Armenii, znajduje się niewielki, ale jeden z najważniejszych kompleksów klasztornych tego kraju.
Odegrał on znaczną rolę w jego dziejach, kulturze oraz religii i duchowości. A i współcześnie jest niezwykłym przykładem odbudowy i rewaloryzacji zabytku zniszczonego częściowo przez trzęsienie ziemi w roku 1840, na koszt mieszkającego w Toronto w Kanadzie, ormiańskiego z pochodzenia lekarza Tigrana Adżetjana i jego żony Diany. To im zabytkowy monastyr zawdzięcza obecny wygląd. A jego ponowne poświęcenie, po trwających 11 lat pracach, w dniu 18 kwietnia 1999 roku stało się wielkim świętem. Z udziałem Katolikosa Wszystkich Ormian Garegina I (Karekina I), jego następcy, katolikosa Garegina II (Karekina II), wówczas arcybiskupa Narsesjana, biskupów: Mesropa Adżemjana i Avraama Mkrtchjana, obojga sponsorów rewaloryzacji oraz około 10 tys. wiernych, którzy z trudem – co widziałem na zdjęciach – zmieścili się na terenie klasztoru wewnątrz jego historycznych murów.
Droga do klasztoru
Monastyr Noravank stoi we wspaniałej scenerii. Otoczony jest dzikimi, urwistymi skałami, w większości koloru czerwonego lub różowego, ale we fragmentach niezwykłego w przypadku formacji skalnych: jaskrawo pomarańczowego. Atrakcję stanowi już sama droga do tego klasztoru kilkukilometrową, odchodzącą od większej, szosą wijącą się dnem kanionu. Warto przejść ją pieszo, a przynajmniej najciekawszy, najgłębszy fragment, i obserwować skały, pokrywającą je roślinność, a także liczne groty i jaskinie na różnych poziomach. W jednej z nich urządzona jest stylowa kawiarenka, w której można chwilę odpocząć i coś przekąsić oraz wypić. Na otoczonym murami klasztornym terenie znajduje się 12 budowli i obiektów umieszczonych na planie oraz zalecanych jako warte zobaczenia. O informację zadbano tu znakomicie. Przed każdym zabytkiem i innym obiektem stoi tablica w kilku językach – korzystałem z niektórych wyczytanych na nich faktów i danych.
Ruiny kościoła Jana Chrzciciela
Najstarszym zabytkiem są, odsłonięte dopiero w trakcie wspomnianej rewaloryzacji w końcu minionego wieku, i zachowane do wysokości około 1 – 1,5 metra, kamienne fundamenty i fragmenty ścian kościoła Surb Karapeta, jak Ormianie nazywają św. Jana Chrzciciela. Został on zbudowany w IX wieku i był niezwykle mały. Z trudem mieściło się w nim zaledwie kilka osób. Przypuszcza się, że przede wszystkim, a może nawet wyłącznie, kapłanów.
Dookoła tej świątyni leży lub stoi sporo dawnych kamiennych płyt grobowych. Na jednej z nich, o czym czytam na tablicy informacyjnej, znajduje się płaskorzeźba śpiącego lwa oraz napis w języku ormiańskim: „Tu spoczywa Sarkis, podobny do lwa – zwycięzcy w boju, syn Fałka. Niech moje modlitwy zachowają wieczną pamięć o nim”. Naprzeciwko tego najstarszego kościoła zachowało się też kilka, wspaniałej roboty, ażurowych chaczkarów – kamiennych stelli wotywnych z wizerunkami krzyży i elementów dekoracyjnych. Jeżeli chodzi o informację o tym zabytku, to podczas jego rewaloryzacji zbudowano, trochę w głębi terenu klasztoru po prawej stronie od wejścia, kamienny pawilon niewielkiego muzeum, punktu informacyjnego oraz sklepu z pamiątkami. Można w nim otrzymać folder – informator o klasztorze i jego zabytkach w języku angielskim, niemieckim lub rosyjskim.
Symbol narodowej jedności
Do ruin najstarszej tutejszej świątyni przylegają zabytki z XIII w. Wzniesiony w latach 1216 – 1221 roku kościół Surb Stefanos – św. Stefana Pierwszego Męczennika. Jednym z fundatorów tej świątyni był biskup Saris I, a z okazji uroczystego jej poświęcenia przed blisko 9 wiekami klasztor otrzymał mnóstwo cennych darów ze złota i srebra. Biskup odbył pielgrzymkę do Jerozolimy, gdzie otrzymał relikwiarz z palcem wskazującym św. Stefana. Dar odesłał do Noravanku, sam jednak poniósł w Ziemi Świętej męczeńską śmierć w roku 1240. Dodam, że w XIII w. region Sjunikski Wielkiej Armenii, w którym znajdował się Noravank, wyzwolił się spod jarzma Seldżuków. Ale już wcześniej, pod rządami Stefanosa (1170-1216) w klasztorze ustanowiono biskupstwo. Nastąpiła rozbudowa monastyru, powstała duża biblioteka, a także pracownia malowania miniatur. To tutaj ozdobiono jedną z pereł ormiańskiego kronikarstwa , „Historię okręgu Sisakan” z 1298 r. Później zaś prowadzono prace, które w 1447 roku zakończyły się ponownym przeniesieniem patriarchatu Kościoła Wszechormiańskiego do jego kolebki w Eczmiadzyniu koło Erywania. Zaś klasztor Noravank przez wieki był symbolem narodowej jedności Ormian i ich dążeń do wolności. A także umacniania i kontynuowania wiary apostolskiej oraz jedną z kolebek narodowej kultury, architektury i odrodzenia.
Tradycja i nowatorskie pomysły
Wróćmy jednak do kościoła św. Stefana. Zbudowano go na planie krzyża, ma on dużą, wydłużoną dwupoziomową zakrystię. A jego zakończona szpiczasto kopuła oparta jest na czterech arkach. We wnętrzu uwagę przyciągają płyty nagrobne króla Smbata z wyrzeźbioną jego postacią oraz – z płaskorzeźbą lwa – Elikuma. Zaledwie kilka lat po wybudowaniu kościoła św. Stefana, w 1230 r. dobudowano do niego obszerny narteks. Wzniesiony w taki sposób, że jego dach nie opiera się na kolumnach, lecz na ścianach. Wspaniałe są kamienne płaskorzeźby zdobiące tę budowlę. Nie tylko zharmonizowane z nią, ale stanowiące, jak twierdzą znawcy, oryginalne połączenie tradycyjnej ormiańskiej rzeźby średniowiecznej, Renesansu oraz nowatorskich pomysłów.
Najstarsza nekropolia
Kolejnym zabytkiem w tym ich zespole jest niewielka świątynia – nekropolia p.w. Surb Grigiora Łusaworicza – św. Grzegorza Oświeciciela wzniesiona w 1275 roku w najwyższym punkcie klasztornego terenu na polecenie Tarsaicza – młodszego brata króla Smbata, przez architekta Saranesa. Do niej przeniesiono szczątki władcy, a później chowano wysoko postawione osoby z roku Orbelianich. Między tymi trzema budowlami oraz ruinami najstarszego kościoła i bramą wejściową na teren monastyru stoi piękna, o bogato zdobionej kamiennymi rzeźbami fasadzie, świątynia Surb Astvatsatsin – p.w. Matki Bożej. Nazywana jednak potocznie Burtelaszen. Wzniesiona została bowiem w 1339 r. na planie krzyża, z kopułą opartą na 12 kolumnach, na polecenie ks. Burteła, wnuka Tarsaicza. Uważana jest za jedną z najcenniejszych pereł architektury wśród ormiańskich kościołów – nekropolii. Była jednym z ostatnich dzieł sławnego średniowiecznego architekta Momika. Wspomniałem o kamiennych zdobieniach. Jednym z nich jest herb rodu Orbelianich: orzeł trzymający w szponach jelenia.
Niezwykłe płaskorzeźby
Na mnie największe wrażenie zrobiły cztery płaskorzeźby – tympanony umieszczone nad drzwiami lub oknami świątyń, ewentualnie między nimi.Na górnym poziomie Narteksu jest to niezwykła postać Boga Ojca. Prawą ręką błogosławi on Jezusa na krzyżu, prawą podtrzymuje głowę biblijnego praojca Adama. Obok artysta umieścił gołębia – symbol Ducha Świętego. W dziele tym, przypisywanym też wspomnianemu już Momikowi, przedstawione są także inne postacie biblijne oraz bogate elementy dekoracyjne. Na tympanonie umieszczonym na tej samej ścianie, ale niżej, między drzwiami i oknami, jest wykuta w kamieniu Matka Boża siedząca z małym Jezusem na wschodnim kobiercu, na bogatym dekoracyjnym tle. Inny tympanon o tej tematyce: Maria siedząca na tronie z małym Jezusem, oraz dwoma aniołami po bokach i przeplatającymi się dekoracyjnie dużymi literami, pędami roślin, liści i kwiatów, znajduje się na ścianie kościoła Surb Astvatsatsin – Matki Bożej, zwanego, jak już wspomniałem, Burtełaszen. Zaś na innych zabytkach postać Chrystusa z apostołami Piotrem i Pawłem. Nie brak i innych, mniejszych, ale też pięknych, kamiennych dekoracji rzeźbiarskich, chyba na wszystkich zabytkowych budowlach monastyru. Na jego terenie stoją także dwie kaplice, cele mnichów, nowy budynek klasztorny, dwa pomieszczenia do produkcji masła, a także najmłodszy obiekt: oddane do użytku w 2002 roku obudowane źródło, upamiętniające katolikosa Garegina I (Karekina), który – przypomnę – ponownie poświęcił klasztor i jego świątynie w roku 1999 przywracając mu funkcje monastyczne.