Mongolia

now browsing by category

 

W stronę pustyni Gobi czy już na Gobi

W stronę Gobi, czy już na Gobi 9-15 październik 2015

 

 

Im dalej oddalaliśmy się od Ułan Bator tym bardziej czuliśmy radość w sercach i otaczającą lekkość. Majestatyczne ośnieżone szczyty ustępowały miejsca stepom bez końca, by w końcu przejść w półpustynię, czy czasami pustynię.

Jechaliśmy spokojnie nigdzie się nie spiesząc ciesząc każdym kolejnym kilometrem i zatrzymując na kontemplację przestrzeni. Droga długości ok. 600 km asfaltem do Dalanzadgad zajęła nam 2 dni.

Rozpływaliśmy się przestrzeni, poszerzaliśmy swoje granice.

 

Moje ciało poszerza swoje granice

 

Rozkoszowaliśmy kolorami jesieni.

 

 

 

 

Byliśmy na swojej drodze, gdzie wszystko było takie jak powinno być. Do tego niesamowita aura.

W dzień ok. 20 stopni, a w nocy około 0. Pełne słońce w dzień, a w nocy niebo usiane nieskończoną ilością gwiazd, droga mleczna jak potężna zorza otulała ziemię z jednej strony na drugą.

 

 

 

Taka idealna pogoda dla nas do podróżowania.

W miasteczku Dalanzadgad postój i nocleg na jednym z naszych „ulubionych” miejsc, gdzie zawsze jesteśmy przyjmowani z otwartym sercem.

A miasteczko (20000 mieszkańców ) latem było pełne ludzi – teraz bardziej spokojne, turystów bardzo niewielu, jak również osób do ich obsługi.

Nawet woda z 5 litrowych butelkach potaniała o ponad połowę, latem najtańsza była za 2500 (5 zł.), a teraz gdy kupowało się 4 szt kosztowała 1200 (2,4 zł)

Atmosfera normalnego życia „dużego” mongolskiego miasta. Najbliższe większe to Ułan Bator tylko 600 km, najbliższe mniejsze z 5 sklepami 70 km.

Przestrzenie, które pokochałam, i gdy wjeżdżam w rejony większego zagęszczania wydaje mi się jakoś ciasno.

 

Pozwalam sobie na przestrzeń w sobie, w moim ciele, umyśle, duszy i życiu.

 

 

 

Gdy wyjeżdżaliśmy z Ułan Bator, wiedzieliśmy, że mamy jechać do Dalanzadgad, a teraz przyszła informacja, że mamy jechać w kierunku diun Parku Narodowego Gobi Gurwansajchan

Podążyliśmy znaną nam drogą w kierunku Balandalay (50 km jeszcze asfaltu) , a potem już kamienistą drogą (widzieliśmy na niej mongolskie osobówki) w kierunku diun. I znów bez pośpiechu, sycąc się każdym jej kilometrem, ciesząc wielbłądami które sypiały w naszym sąsiedztwie. Podziwiając piękno jesiennych barw, przyglądając jurtom skupionym w sąsiedztwie jeziorka.

 

 

 

 

Czasami pod jurtą koń, czasami motocykl, czasami fajna terenówka, a czasami to wszystko naraz. Dobra materialne docierają tutaj szeroką falą, a gdy nie musi pasterz wydawać dużych pieniędzy na zakup mieszkania i jego utrzymanie (jurta niezbyt duża, do tego bateria słoneczna, zimą do ogrzania też niewielka powierzchnia i opał za darmo – grzeją odchodami) można mimo pozornie niewielkich środków cieszyć się dobrym samochodem, czy ubraniem (fajne rzeczy docierają tutaj z Chin). Oczywiście takich osób mających stada po 200 -300 kóz i owiec, lub 50 koni jest tu pełno. Potencjalnie są bogatsi od przeciętnego Kowalskiego. Proszę sobie policzyć 50 klaczy rodzą co roku źrebięta, jedzą tylko trawkę, nawet w zimie wygrzebują ją spod śniegu bo jest go 20 cm max – koszty symboliczne , a jeszcze mleka udoją, nabiał i ajrak sprzedadzą. A konik wart 2 tyś zł. Czynszu brak, energia ze słońca, opał za darmo – tyle co trzeba czasem zgonić stado pod jurtę na noc i potem pozbierać…. Proste życie bez wygód, bo do wychodka 30 metrów i po wodę trza do studni lub rzeki, łazienka improwizowana. Ale za to niskie koszty życia i nie dziwi satelita z plazmą, japońska bryka lub ciężarówka pod jurtą.

My sami w Ułan Bator kupiliśmy sobie lampkę na baterie słoneczne zmieniającą kolory firmy www.mpowerd.com zrobiła nam bardzo dużo radości. Jedyny jej mankament jest taki, że zgodnie z opakowaniem miała świecić po całym dniu ladowania się na słońcu minimum 4 godziny, a świeci góra 2. Jednak i tak robi nam każdego wieczoru niesamowity kolorowy spektakl.

A wracając do pustyni idealna pogoda, koloryt jesieni i ….. praktycznie zero wiatru.

Cisza, która przez jakiś czas jest ciszą, a potem dają się słyszeć dźwięki, które wcześniej nie miały szans być usłyszane i znów robi się głośno.

Taki czas spotkania człowieka i przyrody, przyrody przez którą przemawia Bóg.

I tak z niesamowitej wdzięczności dojechaliśmy pod diuny….

 

 

 

Mongolia fascynacja kuchnią koreańską

Ułan Bator – fascynacja kuchnią koreańską 8-9 października 2015

 

 

Dla nas zawsze wjazd do dużego miasta, to okazja pójścia do kawiarni czy restauracji, nie wspominając o zakupach itp. . Czasem to wychodzi, czasem nie.

W Ułan Bator jest 15 wegańskich restauracji sieci Living Hut, jednak ich wielkim mankamentem jest to, że zazwyczaj otwarte są do góra 19-20 godziny.

My wjechaliśmy do Ułan Bator koło 17, odwiedziliśmy potężne targowisko w 7 piętrowym budynku i w sumie rzutem na taśmę wpadliśmy do włoskiej wegańskiej. Jedzenie może smakowo smaczne, ale jakieś bez energii – z mikrofali.

Po drodze wpadała nam w oczy koreańska knajpka ( już przy pierwszej wizycie latem w Ułan Bator byliśmy w koreańskiej, jednak wybór wegańskich potraw dla nas nie za duży.) I właśnie dlatego teraz z umysłu zjedliśmy coś co nie za bardzo nam smakowało we włoskiej wegańskiej.

 

Uwalniam się od przymusu jedzenia smacznych rzeczy smakowo, które nie odpowiadają mi energetycznie.

 

Jem to czego potrzebuje moja dusza i ciało.

 

Troszkę rozczarowani, pojechaliśmy do tej koreańskiej, która zapraszała po drodze. Powitał nas tłum ludzi i zapach świeżego jedzenia – głównie mięsa. Na stołach wmontowane były w blaty grille z rozżarzonymi węglami, na których smażone było mięso samodzielnie przez klientów. Z sufitu zwisały nad paleniska rury odprowadzające dym i wyziewy smażonego mięsa. Tu była energia jedzenia i zadowolenia jedzących osób.

Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy, siedliśmy więc przy jedynym wolnym stoliku i udało nam się dogadać z kelnerką odnośnie tego, że nie jemy mięsa, ryb i żeby zupa też nie była na mięsnym bulionie.

Otrzymaliśmy zimą koreańską zupę z kostką lodu, smak ostro słodki. W przepisach wyczytałam, że przyrządza się ją w wołowiny i razem z makaronem trzyma w lodówce,aby się przegryzła. Mięsnego wywaru nie wyczułam, kelnerka i właściciel również potwierdzali, że bulion jest bez mięsa. Wyśmienita.

 

 

Do tego kultową wegetariańska potrawę czyli ryż, a na tym warzywa ułożone tematycznie, a pośrodku jajko. Bardziej ładne niż fascynujące w smaku.

Do tego dodatkowo litrowy dzbanek herbaty i kilka przystawek warzywnych.

 

 

A wszystko w fajnej energii. I w cenie jak we włoskiej wegańskiej tj. ok. 40 zł za całość.

Gubimy tutaj w Mongolii czas, jednak gdy wychodziliśmy zorientowałam się, że chyba mam dziś imieniny.

– To dlatego dwa razy byłaś w restauracji – śmiał się Bartek.

Tak, tak nawet nieświadomie program celebracji świąt jedzeniem nadal jest.

Ale muszę przyznać, że wizyta w koreańskiej dała mi tak wiele radości, że gdy na drugi dzień robiliśmy zakupy w centrum stolicy, stwierdziłam, że mam ochotę nasycić się ich energią.

W Ułan Bator jest bardzo dużo koreańskich restauracji. Tym razem trafiliśmy do skromniejszej niż wczoraj.

Zamówiliśmy bezmięsne sushi i zupę z pasty sojowej z tofu, oczywiście przystaweczki i herbatka gratis.

Zubka była bardzo dobra, podana bardzo gorąca w żaroodpornym naczyniu, tak jakby prosto wyciągnięta z piekarnika z ziemniakami i tofu. Smak super, jednak coś mi przypominał…….

Nagle olśnienie, ona jest zrobiona z któreś z tych past sojowych co wcześniej kupowaliśmy w sklepie.

Pasty są:

brązowa Dwenjang to tradycyjna koreańska pasta z fermentowanej soi

zielona  Ssamjang to mieszanka pasty chili Gochujang i pasty sojowej Dwenjang z dodatkowymi przyprawami

czerwona Pasta Chili Gochujang, to ostra koreańska pasta z ostrej papryki.

Oczywiście decydujące znaczenie ma firma je produkująca, czy nam smakuje czy nie. Oczywiście pasty można kupić w Polsce w internecie. 

Aby dopełnić koreańskich specjałów na koniec dnia, chcąc zrobić ostatnie zakupy w dużym mieście trafiliśmy do supermarketu Mini, i pierwszy raz w Mongolii zobaczyliśmy niesamowitą półkę warzyw i owoców po w miarę przystępnych cenach, z której części smaków nie znaliśmy m.in. bakłażan japoński, maniok, bataty, jakieś zieleninki w smaku przypominające szczypiorek, egzotyczne dla nas grzyby, cudaczne dynie ……

 

 

 

 

 

Wszystko sprowadzane z Korei. Rzuciliśmy się na zakupy jak wariaci. Tyle nowości, trzeba kupić po troszeczce, aby popróbować. I do tego sensowne ceny. Zauważyliśmy, że jak coś jest koreańskie to jest stosunkowo tanie, jak rosyjskie czy polskie to drogie.

Poza tym ser tofu w różnych wariantach od smażonego, po zwykły. Dostępny nie tylko w Ułan Bator, ale praktycznie w każdym większym miasteczku w cenie ok 3-4 zł za 400 g kostkę naturalnie fermentowanego (mongolskiej produkcji).

 

Mogę nie jeść jakiś czas, jednak gdy pojawia się nowy smak mam ochotę go spróbować.

 

Uwalniam się od przymusu próbowania każdego nowego smaku

 

Słucham mojego ciała , które podpowiada co dla niego dobre.

 

 

 

 

Tak, tak podróżowanie i nowinki smakowe to coś co powoduje, że czasem za dużo jem. Za dużo w stosunku do tego co potrzebuje moje ciało.

 

Dostarczam mojemu ciału tyle jedzenia i takiego jakie jest mu potrzebne do zachowania zdrowia.

 

A pomysł na zupkę z pasty na drugi dzień przetestowałam …….

Pasty sojowej pasty można kupić na stronie http://www.kuchnieorientu.pl/sosy-pasty-oleje-ocet/595-pasta-sojowa-chili-koreanska-ssamjang-500g-polecam.html

Ja robiłam zupkę z pasty zielonej, czerwona jest dla mnie za ostra, a brązowej jeszcze nie znam.

W wodzie rozpuszczamy tyle pasty, aby nam to smakowało, potem możemy dodać ugotowane w kostkę pokrojone ziemniaki, ser tofu np. podsmażony z sosem sojowym czy surowy. Podgotować chwilkę i gotowe.

W tej koreańskiej co byliśmy pierwszego dnia taka zupa była z makaronem. Jak zwykle namawiam do eksperymentów i gotowania tak, aby smakowało.

 

Kuchnia koreańska mi osobiście smakuje, jednak z tego co widzę i czytałam po internecie jest to głównie kuchnia gotowana i co by nie mówić z dużą ilością przetworzonej żywności jak wodorosty (takie jak do sushi, czy zrobione z nich chipsy), grzyby uprawiane czy suszone, soja suszona uformowana jak szparagi, sosy sojowe, czy ser.

 

Korea zaprasza nas do siebie teraz kuchnią, wcześniej najbardziej uśmiechniętymi, kolorowymi, pogodnymi i otwartymi turystami jakich spotykaliśmy na swojej drodze.

Jak kiedyś tam zajrzymy to na pewno dla ludzi i kuchni. Przyrody jak sami się śmieją Koreańczycy , jest tam niewiele.

Dziękujemy za kolejne doznania smakowe i nowe informacje dla naszych ciał.

I tak w Mongolii zamiast fascynować się kuchnią mongolską ( bo to prawie samo mięso, lub conajmniej dodane do potraw) , pozwoliliśmy zauroczyć się koreańskiej.

 

O sosie sojowym pisaliśmy http://brygidaibartek.pl/krem-z-marchewki-z-tofu-w-10-minut-bezglutenowy-weganski/

O restauracjach wegańskich w Mongolii http://brygidaibartek.pl/weganska-restauracja-najwieksze-zaskoczenie-mongolii/

 

 

Mongolia po raz trzeci – ciekawe powitanie

Mongolia po raz trzeci – ciekawe powitanie 6-8 październik 2015

 

 

Mongolia zaprosiła nas do siebie po raz trzeci. Gdy 2,5 miesiąca temu byliśmy tutaj pierwszy raz nie nasyciliśmy się pustynią Gobi (temperatury oscylowały koło 40 stopni i praktycznie nasze ciała zniosły tylko kilka dni (ok. dziesięć w sumie) w tych temperaturach. Brakło wtedy kontemplacji miejsca. Teraz przyszło zaproszenie właśnie na Gobi, aby nacieszyć się nią w promieniach słońca bez obawy o usmażenie.

Granica przebiegła dość szybko i spokojnie po 4,5 godziny znaleźliśmy się po mongolskiej stronie.

– Musimy mieć jakąś traumę do tej granicy – zaczęliśmy się zastanawiać gdy zobaczyliśmy, że po mongolskiej stronie nie ma żadnego samochodu w kolejce do przejazdu na rosyjską ( a my zawsze stoimy po kilka godzin).

Może kiedyś się i tak uda.

 

Pojechaliśmy na nocleg na nasze znajome miejsce 50 km od granicy, śmiejąc się, że niektóre miejsca powinniśmy wpisać w nawigację jako ulubione.

Mongolia ma w sobie jakąś energie, która powoduje, że każda noc niesie w sobie bezmiar spokoju, a przede wszystkim odpoczynku.

Takiej wewnętrznej ciszy.

 

 

 

 

Dalsza droga w kierunku Ułan Bator pokazywała nam kolejną odsłonę Mongolii tym razem późno jesienną z przysypanymi po ostatnich załamaniach pogodowych białym śniegiem. Wszystko nabrało trójwymiarowości, a białe jurty piękne komponowały się z białym śniegiem.

 

 

 

 

W Darhanie zaprosił nas targ, Bartkowi udało się kupić jego ulubione spodnie z bocznymi kieszeniami – z góry bawełna, a środek podszyty polarkiem. Niesamowite tutaj jest to, że nawet leginsy w wersji zimowej są podszywane polarkiem od środka.

Pokręciliśmy się po targu, zresztą jednym z większych jakie spotkaliśmy w Mongolii i ……

 

 

Jakie było nasze zdziwienie, gdy jakiś pijaczek pokazuje nam, że z bagażnika naszego samochodu zniknął nasz tylni namiot i rury kominowe od piecyka.

Do tej pory w Mongolii czuliśmy się bardzo bezpiecznie……. Stawialiśmy ją pod tym względem wyżej niż kraje skandynawskie!

Pijaczek zaczął pokazywać w jedną stronę za złodziejami, a w drugą na policję.

Czuliśmy że chciał okup za rzeczy.

Ja zaczęłam krzyczeć : Policja…… i jakie było moje zdziwienie – w innych sytuacjach mili i pomocni Mongołowie zaczęli się ode mnie odwracać, wręcz uciekać!

Nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam……

Przypomniało mi to moje dzieciństwo, gdy moja mama biła mnie i wyganiała z domu, ja krzyczałam, płakałam, a nikt z sąsiadów nie miał odwagi się „wtrącić”. Udawali, że nie widzą. Czułam się wtedy bardzo samotna, opuszczona.

Jedna z sąsiadek przed swoją śmiercią opowiedziała mi historię (chyba jej było strasznie głupio, że wtedy nie zareagowała), jak miałam z 3 latka i mama w upał wyrzuciła mnie z domu, chodziłam dookoła płakałam, aż w końcu zwinęłam się kłębek na balkonie i zasnęłam.

Nie macie pojęcia, jak ja potrzebowałam pomocy, nie wiedziałam jakiej, ale potrzebowałam wsparcia. Ojciec nie wtrącał się w metody wychowawcze mojej mamy – w końcu nauczycielki.

I tak samo teraz wszechświat pokazywał mi głęboko zakopane emocje bezradności, bezsilności, samotności…

 

Uwalniam się od bezradności, bezsilności, samotności.

 

Wszystko zawsze dzieje się po coś.

 

 

Właśnie czy wtrącać się w sprawy innych czy nie????

O, to jest pytanie………

Pytanie na które nie ma prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Za każdym razem pytać Boga, wszechświat o to czy to robić czy nie. I bezwzględnie stosować się do odpowiedzi. To moim zdaniem jedyna słuszna odpowiedź.

Czy byłabym bardziej szczęśliwa dziś, gdyby inni wtedy powtrącaliby się w moje życie????

Na pewno wyglądałoby inaczej, ale czy wniosłoby większy rozwój???

Raczej nie, bo skoro przez lata nie pojawił się nikt kto chciałby pomóc, najprawdopodobniej była to lekcja którą musiałam przejść sama. Oczyszczając ją właśnie teraz.

 

Tutaj ochroniarz targowiska na szczęście mówił troszkę po rosyjsku i zaprowadził nas do budki policji, gdzie pomógł opowiedzieć o kradzieży.

Policjanci zaczęli wypytywać tego niby życzliwego pijaczka o szczegóły, ale w końcu skierowali nas do siedziby głównej policji w miasteczku.

Tam nikt nie znał ni angielskiego, ni rosyjskiego, na szczęście jeden z policjantów był w miarę inteligentny i po jakimś czasie dzięki translator google – nawiązaliśmy kontakt.

A za jakiś czas nawet wezwali – chyba jedynego pracownika, który biegle znał rosyjski (studiował w Rosji) i mógł odebrać od nas zeznania.

Patrzyłam na ten cały administracyjny bałagan przypominając również czasy mojej pracy w UKS, współpracy z Policją czy CBŚ. Kolejne retrospekcje……….

Szanse na to, aby zaczęli coś robić w sprawie odnalezienia naszych rzeczy oceniałam bardzo nisko. Zresztą jak sam powiedział przesłuchujący mnie chłopak – kwota niewielka, więc i szkodliwość żadna (to nie tylko jest tak w Polsce).

Opowiedziałam mu również sytuację na targu, gdy krzyczałam: Policja – a ludzie uciekali.

Stwierdził, że wszyscy boją się tych menelków, bo jak się wtrącą to mogą nawet zabić. Naszym zdaniem policja, która nie panuje nad menelkami to już żadna policja.

Jedno co wzbudziło szacunek policjantów, a tym samym dało szansę na to, że się wykażą i znajdą namiot – to moje wykształcenie (prawnik) i znajomość pewnych mechanizmów działania takich służb.

Obiecali szukać, a my postanowiliśmy spędzić noc pod komendą, tym bardziej, że gdy wyjeżdżaliśmy z targowiska (zdecydowanie odrzucając propozycję zapłacenia haraczu) inny menelek z wielką złością groził nam pięścią. Ale nawet za cenę utraty namiotu , uważamy że wchodzenie w takie relacje – okupu ze złodziejami stawia na przegranej pozycji kolejnych turystów, na których będą chcieli zarobić i przestępstwa będą się mnożyć – bo jak jeden zapłacił……

Wieczorem pojechaliśmy do nowej części miasta oddalonej parę kilometrów od targowiska. Poszłam do supermarketu i nagle zauważyłam, że patrzę z niesamowitą pogardą na ludzi, i to tylko dlatego że są Mongołami, nawet nie tymi którzy nie chcieli zareagować gdy potrzebowałam pomocy.

Tak, tak program zrodził się w dzieciństwie, gdy jak pisałam wcześniej nikt mi nie pomagał, bo nie chciał się wtrącić.

Zaczęłam to szybko uwalniać, w sumie to będąc wdzięczna złodziejowi za zabranie namiotu.

 

Uwalniam się od pogardy do ludzi

 

Pozwalam się ludziom nie wtrącać w moje sprawy i zachowywać jak chcą

 

Szanuję innych ludzi bez względu na to jak się zachowują

 

Emocje powoli opadały. Prosiliśmy wszystkie istoty światła, skrzaty, elfy o znalezienie namiotu.

Bardzo smutny z zaistniałej sytuacji był podróżujący z nami strażnik naszego samochodu elf Giro. Stwierdził, że zapomniał, że należy również pilnować to co na dachu i poprosił o szukanie namiotu wszystkie skrzaty, elfy mieszkające w okolicy.

Bartek znowu miał swoją lekcje z menelkami, którymi oddawał bardzo często swoją energię, uwagę i moc.

Nigdy nie bał się się złodziei, ale menelków tak, że mu ukradną metal itp. I teraz też nie zrobił ponoć tego złodziej – tylko jakiś pijaczek (policja go po czasie namierzyła, czekali aż wytrzeźwieje). Bartek miał zawsze bardzo dużo lęków o materię. Dla jej ochrony był w stanie dużo poświęcić. Tym razem wykazywał duży spokój.

 

Uwalniam się od lęku przed pijaczkami, menelkami

 

Jestem bezpieczny we wszechświecie

 

Ufam, że każde doświadczenie jest po coś dane.

 

Uwalniam się od przywiązania do materii

 

Pozwalam by dobra materialne przepływały przez moje życie, pojawiając się w momentach kiedy są potrzebne i odchodząc kiedy już nie są

 

Kocham tę część siebie , która kradnie

 

 

Tutaj, ani ja ani Bartek stawiając samochód pod targowiskiem nie czuliśmy żadnego zagrożenia. Choć Bartek wyjątkowo zapakował lustrzankę i komputer do plecaczka. Ewidentnie to doświadczenie było dla nas lekcją, która pomagała w naszym rozświetlaniu.

W moim na pewno.

Na sam wieczór trafiliśmy do pizzerii. Chcieliśmy gdzieś wejść, oderwać się od energii namiotu, policjantów i energii urzędów , lub po prostu mieliśmy dość zmagań z komunikacją z Mongołami którzy nie znają języków i poszliśmy się uciężyć jedzeniem.

Jakie było nasze zdziwienie gdy zobaczyliśmy potężny piec opalany drewnem (pewnie jedyny w Mongolii), a przemiła o bardzo fajnej energii przygotowująca pizze dziewczyna mówiła po angielsku!!!!!! W PIZZERII !!!!

 

Rzeczy nie są takie jak nam się wydają, ale nie są też inne – jak mawiają mistycy wschodu.

 

 

Znak, że wszystko jest na właściwej drodze. Zamówiliśmy pizzę która okazała się również bardzo dobra. Można rzecz, że nawet lepsza niż włoska pizza z bielskiej restauracji http://www.alcaminetto.pl

 

Chyba pierwszy raz spaliśmy pod komendą policji i jakie było nasze zdziwienie, gdy w okolicach świtu ktoś zaczął wspinać się na nasz bagażnik dachowy!!! Szybko zaczęłam trąbić klaksonem…….

Okazało się, że policjant, któremu przekazano tę sprawę do prowadzenia przyszedł sobie zrobić zdjęcie dachu auta! O świcie – z lampą błyskową…

Kreacja policji nie zna granic…….

Zaczęliśmy się śmiać – jest szansa na namiot – stwierdziłam – wszechświat nas wysłuchał, policjanci pracują nad sprawą – i zasnęłam smacznie.

Rano chłopcy z komendy robili sobie z nas jaja, odsuwali umówione spotkanie z nami z godziny na kolejną godzinę …

Tak, ze napisałam do nich list przez translator google (ciekawe co wyszło), że jedziemy i mamy dość czekania, a jak będziemy wracać z Gobi to wstąpimy, może znajdą namiot, bo rurom komina nie dawaliśmy większej energii (można je kupić wszędzie za ok 50 zł). Ale namiot jest specjalistyczny do konkretnego typu zadaszenia i nawet menelkom ciężko będzie za niego dostać kasę na flaszkę.

Gdy byliśmy z 20 km za Darhanem, i już pożegnaliśmy się z namiotem i wizją ciepłej łazienki na Gobi – otrzymaliśmy telefon, że namiot jest i mamy po niego wracać!

Popatrzyliśmy mile zaskoczeni po siebie i zawróciliśmy.

Namiot był bez głównego pokrowca, z kilkoma dziurkami od noża – połatamy. Najważniejsze, że jest i możemy jechać na pustynię ciesząc się jego wnętrzem.

 

 

Gdy po jakimś czasie go rozłożyliśmy okazało się, że ma parę czy paręnaście kilkucentymetrowych przecięć. Najprawdopodobniej rozcinali główny pokrowiec chcąc zobaczyć co jest w środku i poprzecinali namiot.

To drobiazg, najważniejsze, że tak szybko udało im się go znaleźć, że wszystkie pomocne nam istoty, energie pomogły w jego odnalezieniu – dziękujemy im i policji. Rury to już prezent dla złodziei.

I dziękując za odnalezienie namiotu pojechaliśmy do Ułan Bator, gdzie od razu udało nam się kupić rury (co prawda większej średnicy), ale na drugi dzień zdolny spawacz pięknie nam wszystko połączył.

 

Jeszcze raz dziękujemy za tą niesamowitą lekcję dzięki której zyskaliśmy wgląd w kolejne części naszej istoty.

 

 

Krem z marchewki z tofu w 10 minut, bezglutenowy wegański

Zupa krem z marchewki z tofu – w 10 minut.

 

 

Zupy kremy przypomniały o sobie w mongolskiej restauracji w Moron, w dziale zdrowa żywność.

Były to zupki z brokułów, ziemniaków, zielonej sałaty, marchewki.

Był to typ bardzo prostej szybkiej zupy przygotowywanej na świeżo pod zamówienie czyli ziemniaki, warzywa, sól i majonez czasem jakieś przyprawy. Raz kucharz zagęścił dodatkowo jakiem co nam się nie podobało.

I tak powstał pomysł na naszą zupkę, która okazała się mistrzem smaku.

Do tego w Erdenet w wegańskiej restauracji kupiliśmy mongolski ser tofu. I do tego marchewka i cebulka mongolska ma jakiś magiczny smak. Niesamowicie esencjonalne odmiany.

 

Przepis na ok 1,5 litra

 

2 duże ziemniaki

3 średnie marchewki

dużo suszonej cebulki ze 3 łyżki

sos sojowy Yamasa lub inny wysokiej jakości

sól

ser tofu.

 

 

Ziemniaki, marchewkę obrać ze skórki, umyć pokroić drobno (szybciej się gotuje) zalać wodą i dodać troszkę soli i suszoną cebulkę.

 

 

Gdy marchewka będzie miękka (gotuje się dłużej niż ziemniaki) zmiksować wg upodobania.

 

 

W międzyczasie na suchą patelnię pokroić cienko ser tofu i powoli polewać go sosem sojowym przewracając co chwilę. Nasycając sosem sojowym, a przy okazji podpiekając.

 

 

Gdy będzie już nasączony i podsuszony pokroić czy porwać na kawałki i dać do zupy.

Zupę można doprawić sosem sojowym lub majonezem.

 

Oczywiście końcowy smak w dużej mierze zależy od smaku marchewki, ziemniaków i cebulki. Warto wybrać odmiany, które nam smakują.

 

2 ważne uwagi:

Sos sojowy – musi być wysokiej jakości, gdyż inaczej nie nasączy tofu. Ja znam osobiście dwa godne polecenia Yamasa i Kikkoman. Inne to zazwyczaj: aromat, sól, kolorant i woda. Zrobi więcej złego potrawie niż pożytku. W Mongolii udało nam się kupić 1 litrową Yamasę za 20 zł. U nas w najlepszych cenach sosy sojowe również litrowe widziałam w Macro ok 40 zł,

Ser tofu – dla mnie wszystkie wyroby sojowe są bez smaku (poza sosem), ale z drugiej strony łatwo nadać im smak. Ważne jest aby wcześniej je namoczyć w tym jaki smak chcemy uzyskać czy podgotować, a potem najlepiej podsmażyć.

 

Smacznego

 

Bezglutegowa, beztłuszczowa wegańska zupka w parę minut. 

Przetwory w podróży

Przetwory w czasie podróży

 

Tak – przetwory w czasie podróży.

A kto powiedział, że się nie da???

Już parę lat temu na Kaukazie zaczęliśmy robić warienia (rosyjski dodatek owocowy do herbaty – taki żadki drzemik) .

Teraz też kisimy kapustę – najlepsza na świecie jest mongolska z Gobi, dodając do niej tylko niewiele soli, czasem marchewkę. Bartek ma dużo siły do upychania jej do pojemniczka. Najlepiej tak, aby dużo soku poszło. Przykrywamy z góry kamieniem. Zamykamy pokrywką, która przepuszcza niewielką ilość powietrza.

 

 

 

 

 

Potem dajemy do reklamówki, aby się nie wylało w bagażniku samochodu.

Kisi się w zależności od temperatury na zewnątrz – gdy cieplej to szybciej, gdy zimniej wolnej.

I latem po 2-3 dniach jest wyśmienita podkiszona kapusta, później kiszona.

 

Druga rzecz to ogóreczki:

Szukamy ładnych zdrowych małych ogóreczków, najlepiej od babuszek. Na ok 1,5 kg ogórków (taki mamy pojemnik) 3-4 ząbki czosnku i wiązka koperku. Jak uda się koperek do kiszenia kupić fajnie, ale na zwykłej natce też fajnie smakuje. I zalać wodą z solą.

Ile soli?

To bardzo trudne pytanie, bo po pierwsze zależy od tego czy jest to biała czy np. himalajska, a po drugie zależy od tego jakie lubimy.

Ja daję łyżkę na litr wody. Jak się słabo kisi i czuję, że dałam za mało po prostu bez kompleksów dosypuję od góry.

 

 

 

Na górę kamień, aby ogóreczki nie wypływały, zamykamy, do reklamówki i czekamy…..

I tak jak w przypadku kapusty im cieplej tym szybciej się kisi.

Pamiętajcie, że najważniejsze przy każdej pracy z jedzeniem, jest Wasza energia. Jak jest dobra, przetwory nawet w trudnych warunkach (teren, podskakiwanie) się nie psują, drugą ważną rzeczą jest sama odmiana ogórków, kapusty itp. Tego należy pilnować.

 

Cebulka solona:

 

Tego sposobu nauczyły nas Mongołki na Gobi. Szczególnie jest to cenne do przechowywania zielonej natki cebuli.

Cebulkę natkę razem z główka kroimy drobniutko, Układamy w słoiku warstwa przesypując solą. Na kilogram z 1-2 łyżki soli. Lekko ugniatamy i gotowe. Trzyma się w cieple parę dni, a w zimnie na razie mamy 3 tygodnie.

 

 

Warienie, dżemiki

Ostatnio w Mongolii kupiliśmy 5 kg boróweczek (były za 6 zł za 1 kilogram) i zrobiliśmy na energii ognia z naszego piecyka – dżemiczki.

Do garnka wrzucam owoce i na wolnym ogniu pozwalam im puścić sok, staram się nie dolewać wody, do tego z pół-łyżeczki cukru na kilogram borówek.

Podgotowuję aż zrobi się bardziej płynne. Zresztą konsystencja zależy od upodobań.

Potem ciepłe do czystych słoiczków, przewrócić słoiczek do góry nogami zaraz, aby nakrętka przywarła.

Smacznego.

 

 

U nas bez pasteryzacji do bieżącego jedzenia, trzymają się już 3 tygodnie i wszystko w najlepszym porządku.

Najważniejsza energia wierzcie mi, gdy macie zły dzień szkoda brać się za przetwory, chyba, że dołożycie benzoesanu sodu czy innych konserwantów.

 

Tak, z konserwantami się uda. Jeden dżemik z brzoskwiń , który 2 lata temu dostaliśmy od mamy Bartka był na Saharze i cieszył się już będąc otwarty upałami w najlepsze. Po przyjeździe połowę jego sprezentowaliśmy mamie Bartka – mówiła, że ten sam smak. A co dodała cukier żelujący z benzoesanem sodu.

A co do energii???

Kiedyś jak jadłam gluten piekłam chleb, zauważyłam, że wychodzi mi w 95%, jednak są momenty kiedy zamiast chleba jest zakalec.

Zawsze następowało to wtedy, gdy nie czułam energii aby to robić, bądź miałam zły dzień.

Pamiętam jak mój ojciec umarł, chyba przez miesiąc żaden chleb nie nadawał się do zjedzenia. Chleb ściągał moje emocje.

2 lata temu pojechałam sama nad Bajkał, Bartek miał w tym czasie kupić borówki od zaprzyjaźnionej babci i zrobić dżemiki. Dałam mu instrukcje.

Jednak olał mój autorytet i zaczął dopytywać się swojej mamy i mojej cioci, które stwierdziły, że musi to zrobić całkowicie inaczej niż ja mu mówiłam, bo inaczej się zepsuje. Nie znały mojego sposobu i wolały go zanegować.

Bartek się całkowicie pogubił, zrobiła się dziwna energia, tym bardziej, że kupowaliśmy specjalnie borówki bo smakowało nam to co zrobiłam rok wcześniej, a nie to co robiła Bartka mama.

W rezultacie dżemiki były 3 razy pasteryzowane, stały w lodówce i pleśniały……..

Tak energia działania……. To co wkładacie potem będziecie jedli i Wy i Wasi bliscy.

Czy chcielibyście abym Was karmiła chlebem z energią smutku po odejściu z tego świata ojca???

 

A w najbliższym czasie planuję zakisić barszcz. Buraczki, czosnek, woda sól i niech się dzieje…..

 

Smacznego.