osoby mocy
now browsing by category
Norweski początek – Ellisif Wessel
Norweski początek 9 września 2016
I nadeszła ta chwila kiedy po ponad 2 miesiącach nie pisania, poczułam tak, tak teraz to trzeba opisać. Poczułam pewność, że to co napiszę będzie w zgodzie ze mną i nawet jeżeli natrafię na wielu krytyków nie przejmę się nimi. W końcu jest to moje odczuwanie świata.
Po to jeżdżę po nim, aby go zobaczyć własnymi oczami, usłyszeć moimi uszami, poczuć całą sobą. Zobaczyć jak się chce mi pokazać, co chce mi sobą przekazać.
To, że te miejsca tak nam się pokazują, to niekoniecznie Wam się tak pokażą. Każdy ma własne doświadczenie, inną świadomość, wrażliwość postrzegania pewnych spraw i inną możliwość wglądu w pewne sprawy.
A dziś poczułam siłę do pisania, gdy przeczytałam słowa Marka Kamińskiego – polarnika:
“Nie przeszedłem Camino, aby odkrywać Europę albo ją analizować, ale wyłonił się przede mną kontynent, który jest duchową pustynią. Te dwa słowa streszczają wszystko. Duchowa pustynia zagubionych ludzi, którzy szukają sensu życia i go nie znajdują. Mają dużo wszystkiego, a to wszystko tak, jakby nie mieli prawie nic.”
I dokładnie te słowa cisnęły mi się na usta, gdy przejechaliśmy do Norwegii…
– Wiesz Bartek Ci ludzie są znudzeni życiem, wydawało im się, że materia da im szczęście, a ….. co dała? – tak to czułam…
Rozgoryczenie, że szczęścia nie daje, tylko jak to powiedzieć, szczególnie w takim pozornie bogatym kraju. Bo jak powiedzieć, że: dom, dacza, camper, samochód – „nie daje mi szczęścia” . Przecież pierwsze ich przodkowie, a potem oni sami tak o tym marzyli.
Skoro nie w materii to gdzie jest to szczęście – spełnienie???
Uwalniam się od znudzenia życiem
Uwalniam się od przekonania, że materia daje znudzenie
Cieszę się materią i wydaję na to co podpowiada mi serce
I tu właśnie jest klucz do szczęścia to droga serca – samopoznania, droga na której wolno się zmieniać, wolno również zmieniać swoje decyzje, upodobania bo na tej drodze najważniejsze jest doświadczenie.
Żadna wiedza nie da nam wglądu w siebie, nikt nie powie nam co nam da szczęście. Sami musimy sprawdzić co tak naprawdę w tym momencie daje nam szczęście.
My musimy podjąć decyzję by być szczęśliwym.
Po Rosji otwartej na emocje, tutaj mieliśmy wrażenie, że ludzie są „zasuszeni emocjonalnie”. Nie mylić z wyciszeniem. Inaczej mówiąc mają mocno schowane emocje, wręcz głęboko połknięte, a schowanie emocji przekłada się na niski poziom energii.
Fakt, ilość emigrantów która zjechała do tego kraju przyczyniła się do żwawszej pracy w sklepach. Pamiętam jak gdy tu byliśmy 4 lata temu, to gdy do kasy stały 3 osoby to można było stać i pół godziny. Teraz wszystko idzie sprawnie. Większość osób zna angielski (co też wcześniej nie było normą – mówię tutaj o dalekiej północy). Emigrantów, turystów od razu widać. Po czym?
Po silniejszej energetyce. Mniej wycofanej i mniej zapijaczonej.
Z „mitologii rosyjskiej opowiadanej w Polsce” alkoholizm nie powinien mnie nigdzie dziwić jeżeli byłam w Rosji. Norwegia od pierwszej wizyty 6 lat temu pokazuje mi się jako najbardziej zapijaczony kraj w jakim byłam. Rosja, Polska razem wzięte i pomnożone nie mają żadnych szans.
A Saamowie – jak śmiali się Rosjanie na północy – upijają się ponoć bardzo szybko, gdyż nie mają enzymu trawiącego alkohol.
W sklepach ceny i jakość produktów troszkę nas też „zaskoczyła”, pomimo że to nasza 4 wizyta w Norwegii. Chodziliśmy po sklepie i patrzyliśmy na przemysłowy bogaty świat żywności i nie mieliśmy co kupić. Dominowało mięso i ryby, nabiał. Warzywa i owoce w jakiś dziwnych cenach ok 15 zł za kilogram czegokolwiek (kawałek dalej w Finlandii połowę taniej).
– Kto tak pompuje ceny? – Zastanawialiśmy się…
Fakt pojawiały się produkty bardzo tanie – jednostkowo – np. chleb za 3 zł , a następny w kolejce cenowej za 15 zł…20 zł.
Jakaś propaganda drogości rzucała się w oczy. Czy jabłka za które sadownik dostaje maksymalnie 1 zł za kilogram muszą kosztować tutaj w promocji 15 zł. ?
Chyba nie warto wnikać w mechanizmy wielkiej światowej finansjery, jednak trudno tego nie zauważyć.
Czy zawsze byli tak zasuszeni emocjonalnie?
Chyba nie!…
W Kirkenes oglądamy zdjęcia Ellisif Wessel fotograficzki żyjącej na przestrzeni XIX i XX wieku – na twarzach ludzi widać emocje, energię. Jakbym patrzyła całkiem na innych ludzi niż widzę teraz na ulicy, bardziej żywych. Bo Ci na ulicy umierają za życia – zaznaczam dla krytyków każdego mojego słowa, że chodzi mi o większość większość ludzi spotkanych na ulicy na północy kraju, co nie znaczy, że każdy Norweg jest taki……. zapewne są wyjątki. Bo do wyrażania swoich emocji też jest potrzebna energia. Przeciwstawnym stanem energii jest depresja, więc doprowadzenie się do niej by nie pokazywać swoich emocji, czyli rozdygotanego umysłu – to już faktycznie choroba , leczona tutaj alkoholem.
Zobaczcie sami czy przypominają energetycznie dzisiejszych Norwegów.
Zresztą więcej można pooglądać wpisując Ellisif Wessel i dając grafika.
Na zdjęciach na ulicy pisało, że pochodzą z muzeum Vardo.
– Czyżby zaproszenie ?– powiedziałam do Bartka.
– Jedziemy więc do Vardo – odparł entuzjastycznie, gdyż zdjęcia Saamów jemu się również bardzo spodobały.
I ruszyliśmy dalej…
Róbmy swoje – przesłanie Łovozjero
„Róbmy swoje” – przesłanie Łovozjero 27-28 sierpnia 2016
Są miejsca gdzie uwiązała się jakaś energia i trzeba tam wrócić, aby ją dopełnić.
W Lovozjero byliśmy 8,5 roku temu w styczniu 2008 roku, wtedy była to pierwsza nasza podróż na magiczną daleką północ, która ugościła nas 500 kilometrami wycieczek na skuterach śnieżnych do wiosek, do których nie prowadzą drogi, do ludzi, którzy głęboko zostali w naszym sercu. Szczególnie ciocia Luba, żyjąca samotnie w Iwanowce – 40 km od większej wioski Krasnoszczele, która latem dostępna jest helikopterem i może łódką, a zimą skuterem. Która sama oddalona jest 140 km od Lovozjero – inaczej mówiąc od drogi dostepnej dla auta, niezależnie co mamy na myśli . Z naszym przewodnikiem, który słuchał przestrzeni i wtapiał się w nią, z takim nienazwanym szamanem – Szaszą.
W samym Łowozjero mieszkaliśmy tydzień, gdy Szasza przygotowywał wyjazd i kompletował ekipę.
Takie stare śmieci. Taki nasz pierwszy czas „poza czasem” i przestrzenią, czas gdy zatapialiśmy się w ciszę, której wcześniej nie znaliśmy, gdzie słuchaliśmy dźwięków swojego ciała, gdzie tworzyliśmy wspólną przestrzeń z naturą.
Trzy dni z tego pobytu kiedyś daliśmy na bloga, tutaj one….. Zobaczcie jak wtedy pokazywało nam się Łovozjero
Półwysep Kola styczeń 2008 – notatki z zakurzonego pamiętnika część I
Półwysep Kola styczeń 2008 – notatki z zakurzonego pamiętnika cz.II
Półwysep Kola styczeń 2008 – notatki z zakurzonego pamiętnika cz.III
A jak teraz powitało nas Łovozjero???
Szaro, buro, czas się tutaj zatrzymał. Przez te lata tynki wielu budynków bardziej zaczęły się sypać, fakt w mieście (ma 3000 mieszkańców) pojawił się markecik Diksi – w budynku naszego hotelu (taka ala nasza Biedronka), bank, więcej sklepów, ale stało się jakieś bardziej szare i wymarłe niż kiedyś.
Fakt wtedy była zima i śnieg, a teraz wjechaliśmy w deszczową jesienną burą pogodę, która na pewno wzmacniała to uczucie.
– Ja chcę iść do muzeum – powiedział Bartek gdy po emocjach w Apatytytach zdecydowaliśmy, że jedziemy do Łovozjero.
Po wielu dniach na przyrodzie, gdy wjechaliśmy do dużego miasta, szczególnie w piątek wieczorem, otarliśmy się o energie zmęczenia, lęku, agresji, energia była ciężka. A my zaczęliśmy z umysłu szukać nie wiedzieć czego, bo przecież ….Kirowsk – kurort z północnym ogrodem botanicznym, bo przecież ….góry Chibiny, bo przecież ….. a czy nawet z umysłu chcieliśmy to zobaczyć???
No może, ale nie tak super bardzo.
Więc po co pchać się w takie energie???
Uwalniam się od przymusu wjeżdżania w energie, które mi się nie podobają i powodują moje emocje
Pozwalam sobie wycofywać się z umysłowych planów
Idę za energią
I właśnie muzeum było tym krokiem.
Wstęp 25 rubli, muzeum pokazujące kulturę Saamów i ludzi zamieszkujących te tereny. Bardzo ładne. Jednak nie po to tak naprawdę nas tam zaproszono.
Zresztą byliśmy w nim 8,5 roku temu.
Teraz otrzymaliśmy dwie informacje
Po pierwsze urzekła nas wystawa zdjęć z półwyspu Rybaczyj, na morzu Barentsa. Patrzyliśmy jak urzeczeni na nie. W sumie to drugie zaproszenie od półwyspu, gdyż dzień wcześniej w Kandalakszy spotkani Słowacy jadący również Landrynką – jechali właśnie na Rybaczyj i to trzeci raz z rzędu, gdyż zakochali się tamtym miejscu.
Zaproszenie niesamowite, podwójne, jednak jest jeden szkopuł teren wymaga przepustek.
Zdecydowanie po takim zaproszeniu dołożymy wszelkich starań, aby je uzyskać. Po doświadczeniach w Umbie, nie będziemy ryzykować wjazdu bez. Jedziemy więc w poniedziałek do Murmańska.
Czasami mam coś takiego, że względy formalne odrzucają mnie od zrobienia czegoś co chcę. Rezygnuje z czegoś bo nie chce mi się zmagać z energiami urzędów, które zresztą znam świetnie.
Jednak już czas nie pozwolić blokować marzeń tym, że czasem trzeba przejść przez jakieś mało przyjemne bagienko.
Uwalniam się od przymusu rezygnowania z marzeń, gdy trzeba zmierzyć się z urzędowymi formalnościami
Urzędowe formalności nie blokują moich marzeń.
Z odwagą stawiam czoło urzędowym energiom
Uwalniam się od poczucia wstydu, że tkwiłam w energiach urzędowych
Odpuszczam przeszłość, dziś jestem jaka jestem
Murmańsk kolejny nasz krok został właśnie wyznaczony.
A druga informacja, którą uzyskaliśmy w muzeum, niestety była bardzo nieprzyjemna. Nasz przewodnik Sasza zginął 2-3 lata temu wiosną na jeziorze.
Człowiek, który znał przyrodę tak doskonale!
– Co się stało??? – pytaliśmy.
– Wiózł deski do swojego domku (tego w którym byliśmy) i złapał ich sztorm, a łódka zapewne przeładowana – odpowiedziały Panie z muzeum.
Smutno zrobiło nam się na duszy.
– Wiesz trzeba żyć na 100% – tak jak się marzy – powiedział w zadumie Bartek – „ Róbmy swoje” – to co kochamy robić – to w czym się spełniamy.
Sasza żył rozkraczony między światami. Kochał przyrodę i w niej czuł się rewelacyjnie. Nie lubił imprezować i pić alkoholu, uwielbiał wpadać w medytacje na przyrodzie. To była jego pasja.
Miał żonę, dzieci, kolegów….
Zona oczekiwała, że będzie z nią w domu w mieście, koledzy że będzie z nimi pił. Myślę, że jest to problem wielu mężczyzn w Rosji i nie tylko. Turyści też mu zachodzili za skórę – opowiadał jak po kilkudniowym pijaństwie z regularną utratą świadomości w jego domku nad jeziorem „Marne” mówili – Sasza ratuj – daj nam jakąś rybę – bo nam nie uwierzą żony że byliśmy na rybach…
A on…….. uciekał jak mógł na przyrodę. Chciał ja pokazywać innym, turystom, bardzo się cieszył z naszego nastawienia , bo zamiast imprezować woleliśmy pojechać dalej …po zamarzniętych taflach jezior i rzek…do Cioci Luby…nocując w rozklekotanej chałupce w głębi półwyspu Kolskiego…łowiąc ryby spod lodu…… jedząc potrawy przyrządzane przez niego na piecu….tak po prostu. Czuł i rozumiał przyrodę, choć wyposażony w nowoczesny fiński skuter śnieżny, pilarkę spalinową, wodoodporny nawigator Garmina….mówił że Ci co jeździli po tych przestrzeniach na GPS – już nie żyją…….trzeba znać te bagna, rzeki, jeziora, nigdy niezamarzające źródła – tak aby w warunkach zamieci w temperaturach -30 stopni i więcej kiedy nawigacje nie odnajdują satelit, a baterie-akumulatory w nich wyczerpują się szybko – odnaleźć drogę powrotną.
Podczas tego już odległego w przeszłości pobytu ….nie mogliśmy uwierzyć jak opowiadano nam że dwa tygodnie przed naszym przyjazdem – zginął człowiek. Jechał na skuterze śnieżnym….wpadł w niezamarzające źródło….uszkodził pojazd i wpadł do wody….ślady wskazywały że próbował bezskutecznie rozpalić ognisko…..wracał pieszo mokry….zamarzł. Telefony komórkowe na tej dwieściekilometrowej przestrzeni nie działają do dziś. Bo tam nikogo nie ma….
Na przyrodzie czuł się świetnie, jednak miał poczucie winy, że nie jest z żoną, czuł się gorszy od kolegów – bo nie pił. I próbując wszystkim dogodzić nigdzie nie był na 100%.
Znając tak doskonale przyrodę po co płynął właśnie w sztorm ???
Uwalniam się od przymusu dogadzania wszystkim
Uwalniam się od przymusu życia jak inni oczekują
Żyję na 100% swoim życie
Bo przecież nikt nie przeżyje życia za nas. Ci którzy najbardziej wiedzą jak mamy żyć niech popatrzą na swoje życie i nim niech się zajmą.
Czy w godzinie śmierci również będą pouczać innych jak mają żyć???
I dlaczego wolą żyć życiem innych niż swoim???
Uwalniam się od przymusu pouczania innych jak mają żyć
Tak, tak żyjmy na 100% sobą i cieszmy się tym, że możemy podróżować i robić to co kochamy, bez przejmowania się tym, że partner ma inny sposób na życie. Śmierć Saszy pokazała nam, ile warte są kłótnie i czy warto się kłócić.
Uwalniam się od programu, że muszę mieć inny sposób na życie niż partner.
Tworzę z moim partnerem, mężem wspólną przestrzeń i cieszę się nią
Mam odwagę dążyć do tego, aby żyć na 100% tak jak chcę wykorzystując mój potencjał i moje talenty
Biorę pełną odpowiedzialność za moje życie
Tak święty spokój, kompromisy powodują, że zaczynamy umierać za życia. Obrazuje to również testament – przesłanie mojego ojca poniżej (jak ktoś może je potłumaczyć na języki, których jeszcze go nie ma – będziemy wdzięczni).
Taka silna lekcja do podążania swoją drogą.
W wielu terapiach jest takie ćwiczenie : „wiedząc że za miesiąc umrzesz co wtedy tak z serca byś zrobił”???
Przyznaj się do tego sam przed sobą i zacznij układać przestrzeń tak, abyś móc tak żyć.
Powodzenia i odwagi….
I poczuliśmy wdzięczność, radość z tego , że żyjemy razem w taki sposób jaki kochamy – podróżując przez takie miejsca które lubimy. Poszliśmy do obserwatorium – kiedyś tam była prawdziwa dymna banja. Niestety banjia się zniszczyła (bo w mieście odbudowali spaloną), ale przemiły pracujący tam Pan Ukrainiec, zaczął opowiadać swoją historię życia.
Posłuchajcie jej:
Gdy jako nastoletni chłopak usłyszał „zorza polarna”, „białe noce” – zapragnął zobaczyć co to jest. Zaraz po szkole trafił do wojska do Murmańska na 3 lata, a potem dostał pracę tutaj w obserwatorium zorzy polarnej uniwersytetu z Petersburga..
Pracuje tu już 29 lat i jest przeszczęśliwy.
Pokochał północ – jej klimat, jej wody, jeziora, lasy, jagody, grzyby, ryby, polarne dni i noce, zorze.
Sam już czeka kiedy będą dobrze widoczne na niebie (ok. października). Ożenił się tutaj i nawet nie chce mu się nigdzie dalej jeździć.
Ma 3 siostry na Krymie i rzadko je odwiedza – bo jak mówi – jak żyć na stepie? W piekącym słońcu ? W kolorach wielbłądzich?
– Jest Pan tu szczęśliwy? – zapytałam .
– A jak nie być, jak tu tak pięknie – powiedział z błyskiem w oku
Tu wszystko jest inne, nawet zorze przez 29 lat obserwowania wciąż urzekają swoim pięknem.
Uwalniam się od przymusu życia w klimacie który odpowiada większości
Żyję w miejscu, które odpowiada mi klimatycznie, przyrodniczo, energetycznie
Taka szybka odpowiedź na iście swoją drogą
Żyj w miejscu (i) lub podróżuj po miejscach które lubisz, które zapraszają Cię całym sobą. Daj intencję (nawet pragnienie) i idź za tym, nie słuchaj doradców, słuchaj tylko swego serca…
Gdzieś zahuczało w przestrzeni, gdy wieczorem zatrzymaliśmy się nad jeziorem (które zespoliło się z Saszą) koło miasteczka na nocleg.
A wcześniej jeszcze na poczcie uwolniliśmy obietnicę daną niesamowitej cioci Lubie, że poślemy jej zdjęcia.
Tak, trwało to 8,5 roku, ale udało się tutaj i w poniedziałek paczuszka poleci helikopterem. Bo jak posłać coś komuś do kogo nie ma się adresu, nawet nazwiska.
Tutaj to było prostsze gdyż Pani naczelnik zadzwoniła do Krasnoszczele na pocztę i ustaliła dane Cioci Luby. Bardzo nas ucieszyło, że jest żywa.
Niesamowite jest to, że gdy byliśmy ponad miesiąc temu na archipelagu wysp Kuzowa, poznaliśmy kajakarza z Moskwy , który był u niej kajakiem 2 lata temu, zapoznał się z nią i wysłuchał opowieści o polakach którzy byli u niej 6 lat wcześniej zimą! Czyli o nas! Teraz przechodząc brzegiem zagaił z nami rozmowę…i tak przypadkiem się spotkaliśmy … Gdzie półwysep Kola , …gdzie Polska , …gdzie Moskwa, …gdzie archipelag Kuzowa. Między tymi miejscami są tysiące kilometrów……
świat jest mały
A ciocia Luba żyje jak już pisałam 40 km od wioski, do której można dostać się łódka, bądź skuterem – z kilkoma psami i chorym mężczyzną – na brzegu wyjątkowo nawet w skali świata zasobnej w ryby rzeki Panoj .
Zbiera maroszkę z niedźwiedziami (czyli ona na jednym wzgórzu a on na sąsiednim – i tak cały dzień – to była pierwsza osoba która powiedziała do nas – „niedźwiedzie to łagodne zwierzęta”), cieszy się kontaktem z przyrodą. Ryby łowi i je zjada, jednak mięsa innego już nie. Kiedyś była pielęgniarką w Krasnoszczele, teraz już na emeryturze (oddaje ją córkom – bo jej jest niepotrzebna). Przyroda ją karmi, ogrzewa, a gdy potrzebuje czegoś więcej wymienia dary przyrody na rzeczy materialne. Cieszy się wszystkim co ma. I ma poczucie niesamowitego dostatku.
Dzięki swojej pracy poznawałam najbogatszych ludzi w Polsce, jednak przy niej byli oni biedakami.
A dlaczego uważam, że żyjąca w małej chatce kobieta jest bogatsza od żyjących w pałacach?
Ona ma poczucie bogactwa w sobie i żadne zawieruchy życiowe go nie zburzą.
A Ci milionerzy – ile mają lęków ?
Bo gdy jest lęk – to nie ma dostatku.
Uwalniam się od przekonania, że bogactwo buduje się na lęku
Żyję w pełnym dostatku przepełniona nim cała sobą
Tak dziękujemy Ci ciocia Luba. Może kiedyś jeszcze się spotkamy, ale energii wiązać nie będziemy.
Do widzenia Łowozjero. Pożegnało nas pierwszym śniegiem na górach
Wszystkie osoby którym opowiadaliśmy i dawaliśmy nr telefonu do Saszy Kuzniecowa – przewodnika po półwyspie Kola – z przykrością zawiadamiamy że zginął podczas sztormu na jeziorze Łowoziero.
Jedzeniowe refleksje z wyspy na morzu Białym
Jedzeniowe refleksje Kuzowa 8 lipca do 2 sierpnia 2016
Na Archipelag Wysp Kuzowa pojechaliśmy z małą ilością własnego jedzenia, dzikie miejsce – zero sklepu, restauracji. Za to źródełko z pitną wodą, grzyby w lesie,
jagody, laminaria (morska kapusta) i fokus w morzu (kulki smakujące jak ogórki małosolne)
iwan czaj (wierzbówka kibrzyca na herbatkę). I dobrzy ludzie.
Zresztą mogliśmy testować bycie na czystej pranie, gdybyśmy chcieli zostać, a nie byłoby co jeść. Nie było jednak takiej konieczności. Rękami aniołów wszechświat niemal wciskał nam pożywienie. A będąc w miejscu wysoko wibracyjnym programy wychodziły i tak same szeroką rzeką.
Zresztą to co pokazał nam świat dookoła było niesamowite.
Już drugiego dnia pobytu na wyspie przyszedł kucharz gotujący dla wycieczek jednodniowych przypływających na wyspę na zwiedzanie z obiadem – z biura „Karelia Tour” mówiąc – dziś grupa nie przyjedzie jest sztorm, zabierzcie chociaż trochę zupy (nie dołożyłem tam mięsa) szkoda jej – inaczej się zepsuje, warzyw, chleba – miało być 45 osób.
Na nasze stwierdzenie – „mamy mało jedzenia” – dostaliśmy szybką odpowiedź – zostańcie na wyspie, tu Was nakarmią!
Uwalniam się od lęku, że nie będę miała co jeść
Mam świadomość, że wszechświat się o mnie troszczy, gdy jestem na swojej drodze
Zresztą od razu zauważyliśmy, że gdy tylko pojawiła się świadomość braku jedzenia, mimo że nie nastąpiło to jeszcze na planie fizycznym – to zaczęły wychodzić różne, silne programy.
U mnie, że nagle bałam się dzielić z innymi tym co miałam.
Uwalniam się od lęku, że gdy mam mało, nie mogę dzielić się z innymi, bo dla mnie zabraknie.
Mam świadomość, że wokół mnie jest wszystkiego pod dostatkiem i wszechświat jest dla mnie hojny
Bartek zaczął znów dużo jeść, jakby chcąc zgromadzić w sobie zapasy
Uwalniam się od przymusu gromadzenia zapasów również w swoim ciele
Uwalniam się od przymusu obciążania swojego ciała, psychiki zapasami
Żyję w pełnym zaufaniu, że wszechświat o mnie dba i dostarcza ich we właściwym momencie
Tak, tak daje to co właściwe, a nie to co nasz umysł chce.
Pragnienia umysłu, jego programy często powodują, że mimo że jest dostatek wokół nas – nam wydaje się, że nic nie ma.
Bo nie ma tej jednej rzeczy, której pragniemy!
Pamiętam jak jeszcze kiedyś Bartek wpadał do kuchni, na kuchence garnki z jedzeniem, pełna duża lodówka warzyw, serów itp., w szafkach kasze, w zamrażalniku pierogi, krokiety z grzybami – ale w chlebowniku nie było chleba.
– Nie ma co jeść!!! – mówił w emocjach.
– Co Ty robisz – mówiłam do niego – obrażasz Boga, Wszechświat za ich chojność.
Jednak mimo że miał tego świadomość, brak chleba był równoznaczny dla niego z brakiem jedzenia.
I co kreował???
Tylko należy zauważyć, że nie mówił – jestem głodny i chcę jeść, tylko nie ma co jeść.
Ciało jeszcze jedzenia nie potrzebowało tak naprawdę, na razie jeść chciały tylko zapisane lęki, programy.
A jedzenie to był chleb.
Tego dnia i następnego wszyscy turyści na wyspie jedli zupę z „Karelii Tour”. Nawet następnego dnia poczęstowaliśmy nią poznanego w porcie kajakarza z Moskwy – Żenię, który w międzyczasie ze swoją dziewczyną przypłynął na wyspy. Symbolika tego wydarzenia była wielka – nie mieliśmy wcześniej, a chwilę potem to my częstowaliśmy , cuda…
Po czasie pojawiała się potrzeba smaków i ona chyba była najsilniejsza. Bo na samych borówkach moglibyśmy spokojnie przeżyć, jednak umysł szukał atrakcji.
Nawet suchy chleb smakował jakoś inaczej, inaczej – bo miał inny smak .
Uwalniam się od ciągłego przymusu doświadczania nowych smaków
Fakt, że jak dowiedzieliśmy się na wykładach z fizjologii jedzenia od R. Sułtanowicza (profesora fizjologii uniwersytetu w Petersburgu) im więcej smaków i informacji jedzeniowych dostarczamy do siebie tym więcej organizm tworzy przeciwciał (tutaj mogłam namieszać, ale czegoś na pewno tworzy) i dzięki temu nie mamy skłonności do alergii.
Zauważyłam mechanizm, że jak ciało się nasyci jakąś informacją jedzeniową, to potem już jej nie potrzebuje, więc chyba warto obserwować, to do czego organizm ciągnie, zamiast zmuszać go do ograniczenia pewnych potraw (na chwilę nie ma problemu, ale na dłużej jest).
I właśnie zauważyliśmy, że chleb szczególnie biały wek nam tu na wyspach smakuje, a nawet gdy dostaliśmy kilogram mąki – zrobiliśmy na ognisku żyngelow hasa – placek z ziołami rodem z Nagornego Karabachu.
Pisaliśmy o nim :
http://brygidaibartek.pl/nagorny-karabach-powitanie-i-kulinarne-odkrycie-wyjazdu-zjengjalow-has/
http://brygidaibartek.pl/zielona-potrawa-dlugowiecznych-karabachow-zhengyalov-has/
Robiłam pierwsze w życiu pierogi z grzybami i borówkami…też na ognisku.
Jeszcze jakaś potrzeba mąki jest, jej informacji – szczególnie w sytuacjach gdy pojawia się brak. Taki prosty program tego za czym tęsknili w czasach głodu nasi przodkowie.
Rodziła się w nas pokora do tego co oferuje wszechświat pod postacią okolicznych ludzi. Szczególnie dotyczyło to Bartka, który od dziecka bronił się przed spożywaniem pewnych pokarmów i często również gdy inni chcieli go częstować tym czego nie chciał – reagował wręcz nieprzyjemnie agresywnie – odrzuceniem gościny. Wszystkich traktował jak swoją matkę, czyli osobę która wpycha mu to czego nie chce jeść.
A gdy z czymś walczymy to to wzmacniamy.
Zrezygnować z czegoś można tylko wtedy gdy świadomie zaakceptujemy, że tak jest i będziemy chcieli to zmienić.
Następna naszym zdaniem zasada, aby z czegoś zrezygnować należy mieć do tego szacunek, gdy się go nie ma cały czas się jest uzależnionym od tego.
Po prostu pogodzić się z tym jak jem i świadomie z tego zrezygnować, bez przejmowania się otoczeniem.
Więc jeszcze raz:
Akceptuję mój aktualny sposób odżywiania i mam szacunek do spożywanej żywności, niezależnie jaka jest.
Jak mówił R. Sułtanowicz najbardziej służy naszemu zdrowiu to co nam smakuje. I gdy przestajemy jakieś jedzenie uważać za złe, zakazane, za jakiś czas nasycamy się tym i nie sięgamy po nie.
Poza tym jedząc i krytykując to co jemy, jaką energię w siebie wprowadzamy???
Uwalniam się od przymusu agresywnego odrzucania tego czym chcą ugościć mnie inni,
Z szacunkiem, wdzięcznością odmawiam darom wszechświata, gdy nie mam na nie ochoty
Mam świadomość tego, że każdy gości mnie na swoim poziomie.
Uwalniam się od wstydu, braku akceptacji przed swoim sposobem odżywiania
Akceptuję moją drogę odżywiania
Podróż, a już tym bardziej pobyt na wyspie uzmysłowił nam fakt, że pewne – nawet chemiczne, przetworzone produkty smakują nam jedzone od czasu do czasu – jak makaron z borówkami, czy ziemniaki piure z torebki z grzybami, czy nawet zupka w proszku. Zresztą R. Sułtanowicz też o tym mówił, że większość ocen co dobre czy złe dla zdrowia, nie jest robione z uwagi o dbanie o nasze zdrowie, ale z uwagi na możliwość większej sprzedaży produktów.
Najlepsze jedzenie to takie jakie mi smakuje i służy mojemu ciału.
To moja główna zasada i nie znam innej. Ileż razy powtarzam, czy do swojego samochodu wleje się paliwo, po którym samochód będzie ociężały, pierdział i ledwo jechał????
Pod względem obserwacji właśnie programów jedzeniowych był to niesamowity czas. Czas również zgody na siebie samego pod tym względem. Szczególnie dla Bartka, gdyż ja od dziecka mogłam jeść co chciałam (mięso zaczęłam jeść ze względów społecznych, nie rodzinnych), on natomiast był zmuszany do jedzenia.
Obserwowaliśmy jak dbano o nas, główny strażnik wyspy Zachar, widząc, że krępujemy się brać od innych jedzenie, przynosił nam chleb mówiąc:
– Jaka różnica u kogo się zeschnie.
Czasami strażnicy przyrody gościli nas pomidorami, ogórkami, cebulką, nie mówiąc o pomarańczy czy nektarynce, które były największymi darami wszechświatami.
Takim innym smakiem.
Jak się potem okazało takim zachłyśnięciem się innym smakiem.
Chwilową atrakcją.
Nie ciągnęło nas do mięsa, ryb, tłuszczy, troszkę pojawiał się nabiał jako mleko do kawy, Bartkowi zasmakował raz na warsztacie makaron z tartym w pył jak parmezan – serem z Himalajów.
Pojawiła się niesamowita radość z gotowania na ognisku. Ochroniarze pożyczyli nam blaszankę i patelnię. Bez tego nie bylibyśmy w stanie ugotować wody, gdyż jedna butla campinggazu dawno by się skończyła. Taka prostota życia. Ciepło…
Rosjanie to mistrzowie gotowania na ognisku, praktycznie nikomu nie przyjdzie do głowy aby ugotować wodę na gazie (często w ogóle go nie mają), tylko pierwsze szukają gdzie rozpalić ognisko.
Cieszyło mnie to niesamowicie, grzyby z cebulką z trochą wody, czasem do tego ziemniaczek, czasem szczawiowa zupka z ziemniaczkiem, czasem z laminarią (morską kapustą ).
A laminaria, która rośnie w morzu do spożycia najlepsza jest po wysuszeniu. Nie wiem dlaczego sama z siebie świeża jest napompowana wodą i nie zbyt dla nas smaczna. Już po lekkim podsuszeniu robi się dobra, a gdy się ją wysuszy to można dodawać do potraw, wtedy znów ciągnie wodę i staje się większa. Lub można jeść tak jak uwielbiał Bartek – jako prawdziwe, najbardziej prawdziwe na świecie Sushi, bez żadnych przeróbek. Owijal nią co tam miał. Czasami chleb, ogórek, czasami kiszoną kapustę.
Dostaliśmy trzy małe główki i w butelce po 5 litrowej wodzie – ukisiliśmy.
Rodził się też szacunek do najmniejszego kawałka jedzenia. Szacunek, wdzięczność. Tak wdzięczność, bo można z czegoś świadomie zrezygnować, ale niekoniecznie to wcześniej opluwając, i odrzucić nie będąc pogodzonym z tą rzeczą , człowiekiem, sytuacją… (np. wierzeniami naszych rodziców, przodków)
Jestem wdzięczna za to wszystko co nam do jedzenia, czym wszechświat chce mnie karmić, niezależnie czy z tego skorzystam czy nie.
Piliśmy kawę – jak była (zresztą Zachar jak się dowiedział, że lubimy kawę dbał abyśmy ją mieli).
Zachar pozwolił nam nazbierać Iwan Czaj na jednej z sąsiednich wysp, przefermentowaliśmy go potem i zrobiliśmy pyszną herbatkę – niedługo będzie filmik o Iwan Czaju w której rozgotowywaliśmy borówki i wychodziła super.
Innym razem na warsztacie tummo pozbieraliśmy porzucony bez szacunku Iwan Czaj – nazbierany na jakieś tam imieniny i przez solenizantkę od razu rzucony w kąt. Taka bezmyślność, tym bardziej, że został pozbierany z pięknego kawałka malutkiej łąki, który sycił oczy każdego kto tam przechodził.
Sama zauważyłam, że od jakiegoś czasu nie mam ochoty zbierać kwiatów na wianki, patrzę na nie i pozwalam im żyć do końca ich dni.
Mam nadzieję, że przyjdzie taki moment, że nie będę musiała zbierać jagód, grzybów i innych darów przyrody. Tylko będę mogła patrzyć na oblepione jagodami krzaki, i między tym grzyby. Może od czasu do czasu poczęstować się listeczkiem czy jagódką, ale tyle……
Nie macie pojęcia, jak pięknie wygląda las pełen grzybów, borówek itp.
Zresztą już wiele razy pisałam o tym, w sprawie zwierząt. Przecież te, na które nikt nie poluje są blisko człowieka, przyglądają mu się, a gdy następuje walka i polowania uciekają – jak mogą głęboko – w las.
Żyję w harmonii z otaczającym mnie światem
Na koniec może parę słów o warsztacie tzn. o jedzeniu na nim, bo rozpisałam się bardzo, ale jak opisać 25 dni krótko, gdy tak wiele rzeczy w tym temacie się działo.
Na warsztacie jedzenie przygotowywane było na ognisku przez kucharkę, której codziennie pomagali dyżurni.
Jak na rosyjskie jedzenie (porównuję do tego z innego warsztatu, którego gdzieś wcześniej doświadczyłam) – było bardzo bogate.
Na śniadanie zupa mleczna, czy makaron z np. serem z Himalajów, czy kasza nawet z kawałkami moreli, czy rodzynek. Do tego kromka chleba posmarowana masłem z grubym kawałkiem sera, często po łyżce surówki z marchewki przyrządzanej po rosyjsku z czosnkiem .
Na obiad sałatka najczęściej z kapusty lub buraków – też łyżka,
zupa – zazwyczaj z dodatkiem na cały kocioł dwóch konserw jakieś mielonki, aby miała posmak mięsa.
kasza, makaron również z aromatem smakowym mielonki….
Kolacja już jedno danie – kasza, makaron, ryż zazwyczaj z mielonką…
Troszkę było wariacji herbacianych
Zazwyczaj było jedno danie w ciągu dnia bez mięsa, więc jedliśmy jedną łyżkę na 2 osoby (czytaj łyżkę – nie chochlę) + ewentualnie łyżkę sałatki.
Czytając ten opis należy mieć świadomość, że rosyjskie porcje są na poziomie przedszkolnych za moich czasów, czyli ok. 200 ml zupy czy kaszy, makaronu na śniadanie, obiad to: ok 100 g sałatki, zupa ok 200 ml, drugie danie z 3 łyżki…..czegoś. Kolacja też 2-3 łyżki kopiaste i tyle, do tego kromeczka chleba. Wszystko mało tłuste i mało mięsne. Ważny smak. Jakby u nas ktoś dodał łyżkę czy dwie skwarek do 10 litrów zupy.
Jest jeden wyjątek ryba, wtedy je się ją nawet bez niczego – samo mięso.
Mnie zaraz się przypomina, jak poznałam Bartka, a jego mama myślała, że jak do potraw doda mało mięsa, uda się jej okłamać mnie właśnie taką łyżeczką, która tutaj jest po prostu mięsem w standardowej ilości. W Rosji się po prostu tak jada…., nie z biedy tylko przekonania… że tyle wystarczy. I tak mówią że tu szczególnie na północy jedzą tłusto – bo jest zimno i muszą mieć mięsna dietę.
Zresztą po co dużo jeść???
Czy to znowu nie wymysł marketingu, podchwycony przez nadopiekuńcze matki???
Po co przerzucać przez siebie takie ilości pożywienia. Zresztą czy takie jedzenie zachowuje zdrowie???
Chyba wyraźnie widać po Amerykanach – co powoduje i co napędza (suplementy, lekarstwa itp.).
My sami ostatnio mało jemy, szczególnie Bartek przestał przez siebie przerzucać dużych ilości pożywienia, a powoli zaczyna mieć odwagę sięgać tylko po to co mu smakuje.
Uwalniam się od przymusu jedzenia dużych ilości pożywienia
Jem tyle ile to służy mojemu ciału
Uwalniam się od lęku jedzenia tego co mi smakuje – „zaszkodzi mi, jest niezdrowe, będę po tym chory „
Najzdrowsze jedzenie jest takie jakie mi smakuje. Ufam swojemu ciału w tym zakresie
I tak można byłoby pisać i pisać …… jednak może na tym zakończę i z pełną wdzięcznością jeszcze raz podziękuję wszystkim istotom, które nas karmiły, wszystkim produktom, które zechciały stać się częścią naszego pożywienia, a przy okazji częścią nas. Sobie, że pozwoliliśmy to sobie zobaczyć, duchom wyspy, morza, że wspomogły nas w tym procesie.
Człowiek zimno – uczy jak rozbudzić wewnętrzne ciepło
Człowiek zimno profesor fizjologii
Rinad Sułtanowicz Minawalejew fizjolog, profesor Petersburskiego Uniwersytetu, jego pasją jest jak ludźki organizm adaptuje się do zimna, na przykładzie tybetańskiej jogi wewnętrznego ciepła „tummo” Prowadzi ekspedycje w Himalaje, gdzie uczestnicy siedzą na śniegu, tutaj filmik z Himalajów – polecam nawet tym co nie znają rosyjskiego
jak również na wyspy Kuzowa, gdzie uczestnicy mają możliwość posiedzenia w zimnej wodzie morza Białego.
Jego strona http://www.tapasyoga.ru/
Strona organizatorki Iriny (można pisać po angielsku) http://www.faraon-tv.com
My uczestniczyliśmy w warsztacie na Kuzowie niemieckim w 2016
Przed warsztatem siedzenie w zimnej wodzie, czy na śniegu itp. wydawało się czymś bardzo trudnym wręcz nie osiągalnym dzięki Rinady Sułtanowiczu Minawalejowi stało się to proste, wręcz naturalne. Jak jazda na rowerze, nic nadzwyczajnego.
Dziękujemy już ćwiczymy. Bartek siedział po zakończeniu seminarium 15 minut w morzu (temp 12 stopni) , a ja 2 minuty. Gdy przed warsztatem wskakiwaliśmy na kilka chwil i zaraz wyskakiwaliśmy.
Jeszcze raz dziękuje za możliwość poznania tak niesamowitego człowieka i możliwość uczenia się od niego.
Archipelag Kuzowa – zapoznanie z magią
Archipelag Kuzowa powitanie 8-18 lipca 2016 tydzień pierwszy
Kuzow Niemiecki powitał nas znajomym kajakarzem Białorusinem poznanym w porcie Kiem i zaproszeniem od naszych znajomych z którymi dotarliśmy tu motorówką na samogona. Białorusin pokazał nam część wyspy i poopowiadał którędy wyjść na najwyższy szczyt.
Kuzow Niemiecki znajduje się w Archipelagu Wysp Kuzowa w skład który wchodzi 14 niezamieszkałych wysp, z czego Kuzow Niemiecki i Kuzow Rosyjski są wspaniałymi miejscami widokowymi – ich wysokość przekracza 100 metrów ponad poziom wody.
W archipelagu znajduje się labirynt, tron kamienny, sejdy.
Główną wyspa archipelagu to Kuzow Niemiecki uznawana kiedyś za świętą wyspę, znajdują się na niej kamienne sejdy, pozostałości (prawie nie widoczne) starego labiryntu i inne kamienie. Tutaj wiele osób szuka (może i znajduje zagubioną Atlantydę).
Miejsce iście magiczne.
Zresztą wyjście na jeden z wierzchołków i popatrzenie na okalające morze w setkami wysp uzmysławia nam, że jesteśmy w „naszym raju”. – o nim oddzielny wpis
Na wyspie jest miejsce biwakowe, obsługuje tą przestrzeń 3 strażników przyrody. Gdyż cały archipelag jest zakaźnikiem (miejscem chronionym). Strażnicy również oprowadzają po wyspie i można z nimi popłynąć na wycieczki na inne wyspy archipelagu.
Pilnują porządku i przyrody. Na wyspach obowiązuje zakaz polowań, śmiecenia, rozpalania ognisk w miejscach do tego nie wyznaczonych. Ogień to potężny wróg przyrody, zarówno od ognisk, które Rosjanie rozpalają zawsze, gdyż na nich gotują, jak również od niechlujnie rzucanych niedopałków. W czasie naszego pobytu widzieliśmy jak jedna z dziewiczych wysp płonęła (prosiliśmy o deszcz i padało potem dokładnie tydzień), zapalona najprawdopodobniej od niedopałka.
Na wyspy znajduje się las, laso-tundra, tundra, bagna, czyli wszystkie biotopy północy. Rośnie zarówno roślinność leśna,tundrowa, bagienna, jak i morska.
Wyspa z dwóch stron sąsiaduje z innymi wyspami, co powoduje, ze tworzą się tam przytulne zatoki.
Na wyspie są trzy strefy gdzie można rozstawiać namioty (no może 4 – ale przy bagnie komary). Dwie od zatok, są tam biesiedki (zadaszenia z miejscami na ognisko i ławkami), WC.
W jednym miejscu jest źródełko z wodą. Oraz trzecie miejsce, południowe, najbardziej magiczne, oparte o górę z widokiem na bardziej otwarte morze.
Sama wyspa ma ok. 500 metrów w najszerszym miejscu szerokości i 1000 metrów długości. Jednak przejście z jednej strony na drugą nie jest tak szybkie jakby się wydawało. Strzegą go bowiem wzniesienia ok 100 m.n.p.m i kamienistymi ścianami. Na najwyższy szczyt nawet zrobiono ścieżkę z linami.
Pierwszy wieczór to gościna naszych znajomych z łódki, niestety alkoholowa i mimo że uczestniczy w niej lekarz i profesor obarczona jest brakiem chęci dbania o zdrowie i szydzeniem ze wszystkiego czego nie rozumieją.
Bartkowi wychodzi program, że „co to za mężczyzna który nie pije”.
Zresztą wyniósł go z domu, gdzie ojciec nie tylko nie pił, ale również niechętnie uczestniczył w imprezach. Nieakceptacja tego zachowania przez otoczenie doprowadziła do izolacji.
Uwalniam się od przekonania, że prawdziwy mężczyzna musi pić alkohol
Uwalniam się od przekonania, że gdy nie piję alkoholu jestem nieakceptowany przez otoczenie
Nie piję alkoholu i otaczam się ludźmi, którzy to akceptują i szanują
Tak, nie trzeba było długo czekać na realizację tego programu. Zachar – główny strażnik wyspy bardzo pilnował, wręcz nas chronił przed alkoholem ze strony innych „przyjaźnie nastawionych” turystów. Sam miał problem z alkoholem, więc Bartek był dla niego przykładem tego, że można być normalnym, fajnym i nie pić. W sumie nie tylko nie pić, ale również nie zabijać zwierząt po to by je zjadać (a widać było że już mu to nie odpowiada).
Bardzo cieszyła go możliwość oglądania fok, biełuch, ptaków, które podpływały blisko człowieka. Zdawał sobie doskonale sprawę, że zjadanie zwierząt niszczy ten kontakt.
Zresztą Zachar to stary szaman, czujący jak mało kto okoliczną przyrodę, słyszący ją, widzący, czujący.
Mu udało się sfilmować niedźwiedzia, który przepływał z wyspy na wyspę, to on pierwszy zobaczył ze wyspa płonie, on czuł na kogo uważać na wyspie, a kto szanuje przyrodę i można mu pokazać pewne miejsca.
Tak, bo szaman to ten co ma moc, ale również ma czucie tego co dookoła.
Tak, tak kochani „szamani” dzisiejsi – poza mocą i znajomością techniczną rytuałów trzeba czuć, widzieć, słyszeć …
Widzę, słyszę, czuję to co wokół, zarówno to widzialne jak i niewidzialne
Szamani mieli w zwyczaju posiłkowania się energią z zewnątrz, ziemi, przodków, energią roślin, zwierząt – z nich uzyskiwali moc.
Uwalniam się od przymusu jedzenia, picia , aby czerpać stamtąd energię
Jem i piję dla przyjemności, a życiodajną energię czerpię z boskiej prany
Pozwalam aby moje ciało przyswajało pranę
Kolejny program tego magicznego miejsca.
Po pierwszym dniu pobytu na wschodnim brzegu z naszymi pijącymi znajomymi, nie wiedzieliśmy co robić dalej, miejsce nam się bardzo podobało jednak „impreza” nie.
Gdzie przenieść się, aby nie być zdanym na pijących obok.
Bo wyspa maleńka.
I niespodzianka, nasi znajomi jadą na parę dni na wyspy Sołowieckie. Nastał spokój. Był dzień, że na całej wyspie byliśmy tylko my i 3 strażników. Magia spotkania człowieka i wyspy.
Gdy nasi znajomi wrócili przenieśliśmy się na południowy, najbardziej magiczny brzeg i będąc znów tam sami, zatapialiśmy się w ciszę tym bardziej, że miejsce jest odizolowane od turystów z jednodniowych wycieczek. Tylko my, morze, wyspa.
Morze z jego przypływami i odpływami.
Wszystko płynie, a ja napełniam się ciszą
Pogoda dopisywała, było cieplutko, z rzadka popadywało, a polarne dni napełniały nas światłem nawet wtedy gdy spaliśmy. Czas przestał mieć jakieś znaczenie.
Noc, dzień kto to wymyślił? Przecież może tego nie być. Może być tylko 24 godzinny dzień, za parę miesięcy właśnie tutaj będzie 24 godzinna noc.
Uwalniam się od przymusu spania bo noc, działania bo dzień
Pozwalam sobie żyć we własnym rytmie
I tak właśnie żyliśmy, gotowaliśmy na ognisku, zbieraliśmy maroszkę, borówki, grzyby, jeździliśmy na morskie wycieczki z cudownym szamanem Zacharem poddawaliśmy się tej magii w różnych miejscach – o tym osobne wpisy.
Chodziliśmy na najwyższy szczyt poddając się jego magii i właśnie tego dnia schodząc z góry zahaczyłam nogą o wystający korzeń, praktycznie się w nim zaplątałam, krzywo stanęłam i skręciłam nogę w kostce.
Praktycznie zaraz, jak pierwszy ból ustąpił – zrobiliśmy ustawienie, okazało się, że – „Boję się być cały czas w raju, chcę zmian, nieważne jakich, ale zmian”
Uwalniam się od przymusu zmian
Pozwalam sobie nasycić się rajem
Tak nasycić, wiele razy zauważyłam, że gdy nasycę się jakimś miejscem, jedzeniem, energią nie ciągnie mnie już potem do niego, a gdy go sobie odmawiam, to ma „wieczny” niedosyt
Niech raj – błogostan, magia, szczęście, zdrowie młodość przenika każdą komórkę mojego ciała.
Drugą rzeczą która wyszła w związku ze skręceniem nogi, było uwolnienie energii spowodowane skręceniem nogi wiele lat temu w Chorwacji. Tak jakby energia która wtedy została zachwiana, wróciła teraz na swoje miejsce.
Chyba z 2 dni miałam silne przepływy energii przez moje ciało
A co to była za energia….. zawiści innych osób
Uwalniam się od przymusu brania do siebie zawiści innych osób
Uwalniam się od przymusu krzywdzenia siebie gdy czuję zawiść innych
Uwalniam się od przymusu rezygnowania z siebie gdy czuję zawiść innych
Korzystam ze swoich talentów, możliwości, otrzymanych darów i zawiść innych ludzi nie ma na to żadnego wpływu
Niestety po tygodniu pobytu, od 16 lipca przyjechało ok. 70 osób na naszą maleńką wyspę i zrobiło się ciasno. Fakt, że jedna grupa był to ekspedycja jogi i Tummo (gdzie po rozmowie z organizatorką mogliśmy uczestniczyć), to i tak postanowiliśmy pojechać na 2 dni na sąsiednią bezludną wyspę.
Bezludna to ona była, jednak wrzaski turystów z Kuzowa niosące się po wodzie spowodowały, że nie czuliśmy się jak na bezludnej. Moja świeżo co skręcona noga, nie pozwalała mi na wycieczki po wyspie .
Plusy były dwa, obok wyspy gniazdowało wiele ptaków, które były praktycznie na dotknięcie i na wyspie były najlepsze borówki świata, duże jak amerykańskie i wygrzane w słoneczku.
Wyspę nazwaliśmy potem „niedźwiedzią wyspą”, gdy godzinę potem jak odpłynęliśmy z wyspy, pojawił się tam niedźwiedź (widziały go jednocześnie cztery osoby).
Słoneczko, które do tej pory świeciło nam prawie non stop, teraz postanowiło sobie zrobić przerwę, a niebo zasłonić deszczowymi chmurami.
To pewnie z powodu palącej się wyspy.
I tak minął nam pierwszy tydzień poznawania wyspy i jej ciszy, jej lekcji otrzymanych w warunkach raju.
Pozwalam się nasycić energią raju