fauna gobi
now browsing by tag
Prowadzeni przez boską nawigację – kolejna odsłona Gobi
Zaufać prowadzeniu – kolejna odsłona Gobi 9 sierpnia 2015
Gdzie jedziemy?– padło rano pytanie, na które oboje nie znaliśmy odpowiedzi.
Bartek kilka godzin oglądał mapy i niewiele wymyślił. Najprostsza droga cofnąć się 80 km w kierunku miasteczka Sevrey.
Tylko czy tego chcieliśmy czy to czuliśmy?
Pierwsza próba dojazdu do krótszej drogi na Sevrey zakończyła się przepaścią i pasterzem który nie był w stanie powiedzieć jak jechać dalej (mimo że sam miał auto dostawcze – wskazał ścieżkę za swoją jurtą, na której 30 metrów dalej był już pierwszy uskok terenu – czasami są dziwni ci mongolscy pasterze!).
– Więc może pojedziemy w dół tej drogi na której spaliśmy, ta kobieta mówiła, że to do Bogd – zaproponowałam.
– 10 km i najwyżej się wrócimy – kontynuowałam.
Pojechaliśmy, pojawiło się biegnące stado gazel – poczuliśmy ze jesteśmy na naszej drodze – to znak że jedziemy w dobrą stronę. Ich lekkość i radość dodawała nam siły.
Radość i lekkość dodaje siły
Droga okazała się bardzo komfortowa i zamiast 10 km ujechaliśmy ok. 30, zniknęły jurty, a droga do tej pory mocno wyjeżdżona (najprawdopodobniej za stadami) stała się mało uczęszczana, widać było, że od ostatnich deszczy nikt nią nie jechał.
– Co robimy? – pojawiały się pytania.
a zaraz za nimi przychodziły odpowiedzi :
– Jedziemy dalej!
Bartek patrzył na mnie jak na nawiedzoną!
– Kiedyś na zielonym stepie musiałaś mieć jurtę w zasięgu wzroku, a teraz zapuszczasz się w taki odludny interior i to na jeden samochód!
Czasem oporował – szły mu lęki (bo gdyby coś się stało to by usłyszał – „no zrób coś – nie bądź taka rozlazłą pierdołą” – zrobić coś można owszem – ale będąc 100 km kamienistą dróżką w głębi odludnej pustyni może to być nieco trudne – bo łączności brak – przyp. Bartka )
Jednak czułam, że tak, a tak mamy jechać…. i mimo różnych zawirowań prowadziłam przy użyciu boskiej nawigacji, dla której byłam tylko narzędziem.
Boska nawigacja prowadzi mnie przez życie
A pustynia pokazywała nam kolejne swoje piękne oblicza, ile stracilibyśmy gdybyśmy tutaj nie przyjechali, chyba nie zobaczylibyśmy prawdziwej Gobi.
A ona raz była żółta – piaszczysta, innym razem złota od gliny, innym razem kamienista – czarna, do tego nieśmiała zieleń, białe chmurki na niebie, niebieskie niebo, a czasami gdzieś pojedyncze kolorowe kwiaty.
Kolory, kontrasty pokazywały piękno formy, kształtu. Tutaj, gdy wokół jest wszystkiego niewiele piękność może się bardziej rozwinąć, zaprezentować, wyostrzyć, ma miejsce na to.
Tutaj wszystko się wyostrza nie tylko forma, ale uczucia emocje, pokazując nam nas samych.
Niebo łączyło się ziemią, człowiek z Bogiem, nigdzie nie było rozdzielenia, tylko wtedy gdy pojawiały się myśli – pojawiało się rozdzielenie.
Tam gdzie tylko istnienie – tam jedność, miłość, zaufanie…
I tak prowadzeni przez boską nawigacje dojechaliśmy do kopalni złota. Kopalnia, może to za dużo powiedziane, jednak teren mocno rozkopany, a przy niej samochód z namiotem. Co za ulga – cywilizacja…….
Trochę smutno patrzeć jak rozrywamy ziemię młotem pneumatycznym szukając jej skarbów, które uznaliśmy za wartościowe. A może to tylko takie małe trzęsienia ziemi, bo ziemia w tym miejscu ma sporo własnych konfliktów, któż to wie…….
W każdym razie po harmonii ostatnich kilkudziesięciu kilometrów, ten malutki teren 200×200 metrów wydawał się pobojowiskiem.
Pokarmiliśmy duchy i popadliśmy w refleksje nad światem…..
Po co to, na co? Co jeszcze człowiek zrobi, aby w swoim poziomie materii odznaczać się od innych.
Czego jeszcze potrzebuje, aby się nasycić, być lepszy od innych???
Choć z drugiej strony patrząc na prawo przyciągania (jako naturalne prawo wszechświata), ziemia może w tym konkretnym miejscu chce być podrapana, bo właśnie to złoto, że złoża ją uwierają.
Na początku spięta naszą wizytą rodzinka kopaczy okazała się bardzo sympatyczna, nie tylko wytłumaczyli drogę, ale również podarowali maleńki kawałek wapienia z opiłkami złota, a jak się potem okazało z twarzą ducha złota.
Złoto, złoto od wieków uznawane za symbol bogactwa. Moja mama, też bardzo go lubiła i zbierała. Wychowałam się w kulcie złotej biżuterii. I gdy umarła okazało się, że większość zniknęła.
Ktoś zabrał, ukradł, ona sprzedała, schowała …….?
W każdym razie znikło, trochę mi było przykro…….. szukałam na różne sposoby.
Jednak potem stwierdziłam, że widocznie nie było dla mnie.
Złoto to lekarstwo i może jego energii mi nie potrzeba, a może jeszcze nie jestem gotowa przyjąć całego złotego światła.
Zauważyliśmy na pustyni, ze bardzo mrużymy oczy, napinamy twarz, że ilość słońca, światła nas przytłacza, nie chcemy tej ilości przepuszczać przez siebie.
Powoli zaczęłam rozluźniać twarz i coraz większe ilości światła przepuszczać przez siebie swoją twarz, moje oczy, zaczęło się rozluźnienie.
Napełniam moje ciało złotym światłem, pozwalam mu być naczyniem dla boskiej energii
Pustynia i jej lekcje.
Z kopalni złota pojechaliśmy dalej uczęszczaną drogą (z tej strony widać było, że często jeździli do kopalni) zgodnie z wytycznymi ludzi z kopalni złota, na rozwidleniu mieliśmy podążyć w prawo i tak też zrobiliśmy.
Jednak oboje czuliśmy, że powinniśmy w lewo.
Ja straciłam prowadzenie, boska nawigacja straciła zasięg. Bartek z umysłu zaczął mi tłumaczyć, że dobrze jedziemy – bo objeżdżamy przeszkody terenowe, jak góry i diuny. Ja jednak czułam, że coś jest nie tak.
Ileż razy dałam siłę temu co racjonalne, zapominając o własnej drodze.
Uwalniam się od przymusu racjonalnego tłumaczenia sytuacji
Uwalniam się od przekonania, że umysł daje siłę i oparcie
Pozwalam się prowadzić
Oboje troszkę pogubieni (umysł nie daje oparcia) jechaliśmy dalej, jednak naturalność przyrody wynagradzała wszystko.
Piąty wymiar, a może już siódmy rzeczywistości. Miejsca gdzie człowiek zagląda z rzadka, nie ma stad zwierząt, nie ma ekspansji. Przyroda z radością przyglądająca się człowiekowi, który również z ciekawością zagląda w duszę pustyni.
Poznawaliśmy siebie nawzajem, czasem szczególnie na czarnej pustyni robiło się nieprzyjemnie gorąco, temperatura dochodziła do 42,6 stopnia w cieniu (w słońcu ponad 50), jednak gdy jest się na swojej drodze nawet taki upał jest do wytrzymania (bez wytchnienia, przez wiele godzin dnia).
Jechaliśmy, jechaliśmy wtopieni w pustynną przestrzeń, odpoczywając od czasu do czasu w cieniu samochodu.
Ojjj….. zostalibyśmy na dłużej, mamy jednak wrażenie, że ciało może nie wytrzymać dłużej takich upałów. Fakt w nocy temperatura spada nawet do 15 stopni, ale od godziny 15-18 można się usmażyć.
Nagle nawigacja Tom-Tom odzyskała sprawność – zobaczyła drogę, Soviet Military Maps również zaczął coś wiedzieć co miało potwierdzenie w rzeczywistości- okazało się, że jedyna możliwa droga to taka biegnąca prosto od diun na północ w kierunku Bogd.
I tym sposobem objechaliśmy wielkim 300-tu kilometrowym kołem park narodowy z diunami, będąc w gościach na pustyni Gobi, która ugościła nas po królewsku pokazując nam swoje piękno najładniej jak tylko potrafiła.
Kierunek drogi potwierdziła także kobieta z zepsutej ciężarówki, obok której się zatrzymaliśmy. Jej mąż próbował coś naprawić pod silnikiem. Mimo braku języka, pokazała nam że chyba poradzą sobie z naprawą , równocześnie jednak niezwykle szczerze ucieszyła się gdy daliśmy jej 5 litrów wody pitnej…
….A może ci z kopalni byli wysłannikami, którzy przekazali nam informację: „ na rozwidleniu jedzcie w prawo, jesteście potrzebni – by jak dobre anioły zawieźć potrzebującym wodę…” Może nie zeszliśmy ze swojej drogi…., tylko coś było do załatwienia.
– Co robimy? – padło pytanie na rozwidleniu w stronę Bogd, oraz w stronę głównej turystycznej magistrali…..(czytaj: lodówki….ludzie….woda….bezpieczeństwo…..)
– Pojedziemy parę kilometrów w stronę Bogd i przyjrzyjmy się drodze – stwierdziliśmy starym zwyczajem…
Na pierwszych kilometrach droga okazała się dobrze wyjeżdżonym traktem, i znów jak rano gdy boska nawigacja łapie zasięg – pojawiło się stado gazel!
– Jesteśmy NA SWOJEJ DRODZE (przez życie) – stwierdziliśmy z uśmiechem pewnie podążając kolejną 120 kilometrową kamienisto-piaszczystą drogą przez pustynię…
Dziękujemy temu magicznemu czasowi na Gobi w jej w takiej najczystszej formie, temu poza czasem i przestrzenią, a może już w innym wymiarze……
Spektakl trwa. W kierunku śpiewających piasków Gobi
W kierunku śpiewających piasków Gobi 7 sierpnia 2015
Ruszyliśmy w kierunku nowego, a może już znanego. Bo przecież już od paru dni oswajamy się z Gobi. Droga ku śpiewającym piaskom (odwiedzana najbardziej zaraz po klifach flamingowych) jest mocno turystyczna, ale zagłębiająca się bardziej w pustynię.
Po cudownej odsłonie Gobi z poprzednich dni, byliśmy ciekawi jej kolejnych odsłon.
Dalanzador położony jest przy górskim masywie (2800 m.n.p.m) – rodziła się ciekawość co jest za nim. Do śpiewających piasków to ok. 180 km.
Za nim pokazał się kolejny masyw i tak jechaliśmy między dwoma łańcuchami górskimi.
Najpierw przejechaliśmy przez góry do miasteczka Bayandalay, by z niego drogą między masywami podążyć wzdłuż pustyni.
Czy pustynia jest zielona?
Zadawałam takie pytania patrząc może z lekkim rozczarowaniem przez okno….
Pustynia zawsze kojarzyła mi się piaskiem, kamieniami, a tutaj zieleń, jurty i stada.
Jechaliśmy praktycznie sami jednocząc się z miejscami. Energia jakże inna niż dotychczas na pustyni czy stepie, bardziej zamknięta, a może dzięki temu bardziej przyjazna (latem jest tutaj ponad 40 stopni, zimą również, ale minus).
Temperatura stabilnie oscylowała koło 40 stopni w cieniu. Gdyby wcześniej ktoś mi powiedział, że zdecyduję się na wizytę na Gobi w środku lata – wyśmiałabym go, jednak od pierwszych dni pobytu przychodziły zaproszenia, a gdy z dalej z lęków odmawiałam – zaczęły przychodzić monity (mechanik, lama) ………
Z odwagą idę za swoimi przewodnikami, po swojej drodze życia
I właśnie tak znaleźliśmy się tutaj.
Jechaliśmy zieloną doliną między dwoma masywami, gdy nagle zaczęły się pojawiać kopki piasku, przechodzące w wysokie wydmy. Wyglądało to przepięknie.
Do tego zachód słońca spotęgował faktury i kolory złotego piasku.
Najpierw zachód – potem wschód, do tego niebo z milionami gwiazd i pierwsze w Mongolii ognisko.
Trochę zmęczeni od upału, byliśmy urzeczeni tym co się dzieje, a może przeniesieni do innego wymiaru?
Ten wymiar ma inny język, którego na razie nie znam fizycznie – tylko go czuję, dlatego popatrzcie na zdjęcia. Niech każdy znajdzie tam swój inny wymiar siebie.
Spektakl trwa opis Bartka może odda trochę magii Gobi
Magiczne chwile na pustyni Gobi.
Spektakl – to określenie które jest najbardziej adekwatne do zobrazowania naswego popołudnia, wieczoru i nocy. Jechaliśmy szeroką na 50 kilometrów doliną, od około 80 kilometrów nie spotkaliśmy rzadnych aut.
Pojawiły się diuny z żółciutkim piaskiem, pięknie wpisane na tle czarnych gór. Gdzieniegdzie jeszcze zielone krzewinki i trawy dawały możliwość egzystencji w tej dolinie wielbłądom i kaszmirkom. Po przejechaniu kolejnych kilometrów kamienisto-piaszczystą szutrówką – niespodzianka – w oddali widzimy dwie młode gazele, ostro odcinajaсe się na tle nieba. Jeszcze chwilka i już śmigają z szybkością dzikiej antlopy.
Słońce ukryte za chmurką, teraz zaczyna swoim pomarańczowym światłem oświetlać szczyty diun. Delikatne róże wchodzą w kontrast z głębią cienia. Wszystko nabiera plastyczności, trójwymiarowości. Jeszcze długo po schowaniu się tarczy słońca, chmury nad horyzontem są w kolorze kwistej czerwieni.
Dzień odchodzi – spektakl trwa. Już gwiazdy wypełniają nieboskłon. Wszystko w atmosferze kompletnej ciszy, a po rozpaleniu ogniska – w lekkim trzeszczeniu palącego się drewna. Ognisko małe, bo drewno przywiezione jeszcze z Rosji na dachu auta – nie przeszkadza zagłębić się w przestrzeni wszechświata. Mleczna droga jest naprawdę mleczna, takich miliardów gwiazd nie widzieliśmy jeszcze tak wyraźnie. Po prostu dziura w odległe galaktyki. Przychodzą refleksje nad niewiarygodną butą ludzi, którzy twierdzą ze stanowczością – że życie jest tylko na planecie Ziemi. Może nigdy nie spoglądali w naprawdę rozgwieżdżone niebo.
Spektakl trwa. Dołączają nowi aktorzy, pierwsze spadające gwiazdki, ciągnące za sobą warkocze ognia, jeszcze widoczne chwilkę po wypaleniu samej gwiazdy. Potem szybko przelatujące sztuczne satelity komunikacyjne, a może wojskowe. Wszystko wskazuje na to że senny odpoczynek po upalny dniu nie zostanie zrealizowany, ale na scenę włącza się główny bohater spektaklu – księżyc. W tych ciemnościach jego światło jest niezwykle mocne, rozlewa się po okolicy ukazując góry i doliny, krzewy i kamienie z taką siłą że można by to porównać z grudniowym bezśnieżnym polskim dniem.
Gwiazdy zalał potok światła, układamy się do snu – krótkiego zresztą, bo przerwanego wschodem słońca – spektakl trwa – tym razem w miękkim świetle poranka. I znowu lekkie linie dziunek nabierają kształtów i kolorów……